Do pochodów pierwszomajowych nikt już dziś nikogo – na szczęście – nie przymusza. A i te sprzed lat ludzie zapamiętali bardzo różnie.
„1 maja 1890 r. 10 tys. warszawskich robotników wyszło na ulicę, aby wyrazić swój sprzeciw wobec «obcym zaborcom i rodzimym wyzyskiwaczom» – przypominał „Przekrój” w 1950 r. To wtedy, pięć lat po wojnie, polskie władze ustanowiły 1 maja świętem państwowym. A tygodnik zamieścił krótką fotorelację z międzywojennych protestów na stołecznych ulicach, kiedy robotnicy nie zgadzali się na wyzysk i nędzę.
Tuż po wojnie hasła przesunęły się w stronę wychwalania ideałów demokracji. Świętowano „wspólną walkę o lepsze jutro świata”, na sztandarach przez wszystkie przypadki odmieniano słowa „pokój” i „postęp”, a uliczne marsze były komentowane przez spikerów Polskiej Kroniki Filmowej jako dowód na „zjednoczenie narodu w walce z ciemnymi siłami faszyzmu i rodzimej reakcji”. Pierwszy powojenny pochód pierwszomajowy miał już silnie propagandowy podtekst za sprawą składania wieńców na mogiłach żołnierzy z Armii Czerwonej, którzy polegli w walkach „o wyzwolenie Polski i całej słowiańszczyzny”.
Celebracje szybko zamieniły się w wiece poparcia dla socjalistycznej władzy. Na masówki spędzano pracowników z dużych zakładów pracy, przedstawicieli zawodów inteligenckich (nauczycieli, aktorów, literatów) oraz całe szkoły. Obecni byli członkowie organizacji społecznych i związków młodzieżowych, a nawet specjalni gości, np. delegacja Polonii amerykańskiej, która na tę okazję specjalnie przypłynęła transatlantykiem „Batory”.
Co roku szefowie partii i rządu z wysokości trybuny przyjmowali honory. Tłum defilował, a „towarzysze” machali z uśmiechem w stronę ludu pracującego miast i wsi. Uczestnicy nierzadko przebrani oraz wyposażeni w dodatkowe rekwizyty (murarz z kielnią, junak z łopatą). Na specjalnych rusztowaniach niesiono portrety przywódców światowej rewolucji (Marksa, Lenina, Stalina) i lokalnych możnych nowego świata – Bieruta, Rokossowskiego, później Cyrankiewicza.
Miasta były wcześniej pieczołowicie przygotowywane na pierwszomajowy przemarsz. Przystrajano budynki, stawiano postumenty i przenośne stojaki dla flag oraz transparentów. „Na wielu obiektach budowlanych transparenty i tablice mówią o wynikach wykonania podjętych przez załogi pierwszomajowych zobowiązań” – informował „Przekrój”. Cały naród świętował.
Dzieci z Bullerbyn na sterydach
Jola przekroczyła już siedemdziesiątkę. Doskonale pamięta pochody pierwszomajowe. Dla jej pokolenia, urodzonego kilka lat po wojnie, udział w przemarszach w czasie Święta Pracy był sprawą oczywistą. Młodsza siostra zostawała w domu z mamą, która gotowała obiad, żeby posiłek był gotowy na powrót z pochodu męża i starszej Joli. – Chodziłam z ojcem, wówczas pracownikiem Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu, czyli wielkiego zakładu pracy. Dla nas, dzieciaków, to była atrakcja. Ubierano nas ładnie i raczej lekko, bo maj, wiosna, ciepło. A potem pochód. Muzyka, trąbki, hasła. Nie do końca zrozumiałe, ale się działo! – wzdycha z uśmiechem Jola.
Pozytywne skojarzenia z pochodami ma urodzony w latach 50. Witold. – Lubiłem chodzić. I jak pamiętam, ludzie w większości uczestniczyli w pochodzie wcale nie ze strachu ani za karę czy aby odbębnić tę gehennę. Towarzyszyła temu pogodna atmosfera, żadnych napięć. Mówię o początku lat 60., kiedy społeczeństwo żyło jeszcze na fali entuzjazmu po październikowej odwilży. Umarł Stalin, umarł Bierut, w kraju zapanował optymizm i te nastroje przekładały się na podchód – uważa Witold.
Kiedy był dzieckiem, pierwszomajowa celebra kojarzyła się mu z procesją kościelną, chociaż na nabożeństwa nie chadzał. Wiele razy oglądał jednak z okien mieszkania wielkopostne drogi krzyżowe i ilekroć szedł w tłumie podczas Święta Pracy, przychodziła mu na myśl tamta tradycja. Po latach uważa nawet, że władza skopiowała religijne rytuały uliczne na potrzebny propagandowych masówek. Utwierdził się w tym przekonaniu, będąc kiedyś na objazdowej wycieczce po Związku Radzieckim. Przypadkiem trafił w sam środek obchodów kolejnej rocznicy rewolucji październikowej.
– W tym prawosławnym kraju obnoszono po wioskach wizerunki Jezusa. Potem schowali Chrystusa i wyciągnęli Lenina ze Stalinem. Zmieniły się dekoracje, ale emocje pozostały te same. Mimo że feta z okazji triumfu bolszewików była komunistycznym wydarzeniem, czułem się jak podczas uroczystości religijnej. I podobne wrażenie miałem, biorąc udział w pochodach na 1 maja – opowiada Witold.
Treść haseł i projekty dekoracji pierwszomajowych nie były dowolne. Wszystkiego pilnowano – nawet tego, czy portret wodza jest wystarczająco dokładny
Mieszkał wtedy na Starych Bielanach w Warszawie, skąd całą klasą jechali na ówczesny pl. Dzierżyńskiego (dzisiaj pl. Bankowy – red.). Stamtąd startował marsz i kroczył ul. Marszałkowską na pl. Defilad, a w okolicach Al. Jerozolimskich pochód się rozchodził. – To była cała wyprawa, niczym wyjazd na szkolną wycieczkę. Zabierało się herbatę w termosie, jajka z solą na drogę. Po prostu piknik. Manifestacja radości. Pamiętam gimnastyków, którzy demonstrowali podczas marszu swoje umiejętności. Lata 60. to czas wspaniałych osiągnięć naszych sportowców na letnich igrzyskach w Tokio. Bokserzy, prowadzeni przez Feliksa Stamma, wrócili z Japonii z workiem medali, zatem widok atletów, którzy szli w tłumie, przybierał formę parady radości na cześć bohaterów z ringu czy bieżni lekkoatletycznej. Pomieszanie procesji ze stadionową fetą – podsumowuje Witold.
Był dzieckiem, o polityce nie miał większego pojęcia. – Taka wycieczka dzieci z Bullerbyn na sterydach – dodaje jakby na usprawiedliwienie tamtego młodego chłopaka, którym był.
Laski i noże na pochodzie
Autor książek o PRL-u Mirosław Makowski zamieścił w nich kilka osobistych wspomnień o pochodach. W „Państwie Nikt. Dziejach ludzi nieważnych” przytacza opowieść babci, która przed wojną upominała dziadka PPS-owca, aby przed wyjściem na manifestację 1 maja nie zapomniał ze sobą laski. Żeby nie był bezbronny, jak przyjdą komuniści, bo oni wyciągną noże. I faktycznie, kiedy pochód doszedł do pl. Grzybowskiego w Warszawie, bojówki PPS i KPP skoczyły sobie do oczu.
Przed wojną zwykła szarpanina dwukrotnie zamieniła się w ostre starcia między sympatykami obu partii. 1 maja 1926 r. przeszedł do historii jako krwawa sobota. Poza wyzwiskami w ruch poszły kamienie i doszło do strzelaniny na Krakowskim Przedmieściu. Zamieszki przetoczyły się następnie przez Nowy Świat oraz pl. Trzech Krzyży. Śmierć poniosło pięcioro uczestników marszu. Dwa lata później w pierwszomajowych walkach zginęły 2 osoby, a ok. 200 zostało rannych. Karol Sacewicz w artykule „Krwawe obchody…, czyli jak PPS i KPRD/KPP «świętowały» 1 maja” pisze, że komunistom zależało na wspólnym celebrowaniu święta pracy z socjalistami, ale ci drudzy traktowali tych pierwszych nie jako obrońców interesów polskich robotników, tylko wykonawców rosyjskiej polityki. Zdaniem Sacewicza jedność ruchu robotniczego przed wojną była fikcją z uwagi na wojnę na lewicy, ale obchody 1 maja w latach 20. i 30. cieszyły się chociaż autonomią – po 1945 r. Święto Pracy stało się własnością partii komunistycznej (Witold przypomina sobie słowa prof. Leszka Kołakowskiego, że chodzi na demonstracje, aby komuniści nie zawłaszczyli wspólnego święta).
W książce „Obok albo ile procent Babilonu?” Makowski przeskakuje w czasie. Wspomina, jak kilkanaście lat po wyzwoleniu chodził na pochody pierwszomajowe z tatą. Nie mieszkali razem, więc przynajmniej wtedy nadarzała się okazja, aby syn pobył z ojcem – artystą (zajmował się malarstwem i rysunkiem). Szli więc razem, a nad głowami nieśli transparent. Pytam, czy pamięta, co było na nim napisane. – Nie wiem, nie bardzo widziałem. Ale podejrzewam, że mogło tam widnieć hasło: „Artyści z Partią”. Albo „To sztuka tak rządzić” – uśmiecha się ironicznie Makowski.
Treść haseł i projekty dekoracji nie były dowolne. Musiały zostać wcześniej zatwierdzone. Wszystkiego pilnowano – nawet tego, czy portret wodza jest wystarczająco dokładny. Pochód przypominał wyreżyserowany spektakl. „W szkołach i fabrykach organizowano «próby generalne», podczas których manifestanci uczyli się skandowania haseł, ćwiczyli noszenie dekoracji i maszerowanie w równych odstępach” – pisał dr Piotr Osęka z Instytutu Studiów Politycznych PAN, wykładowca Collegium Civitas, w artykule „1 maja w PRL” dla Muzeum Historii Polski.
Dalej przypomina, że funkcjonariusze bezpieki strzegli nie tylko zgodności treści na transparentach z aktualną wykładnią doktryny partyjnej, lecz także pilnowali, aby nikt nie dał nogi przez zakończeniem uroczystości. Różnie z tym bywało. Makowski opowiada o obchodzeniu przymusowego uczestnictwa w manifestacjach pierwszomajowych, kiedy jeszcze był uczniem. – Sprawdzano listę obecności, ale dyrektorka naszej szkoły miała na tyle odwagi, że lista krążyła tylko na początku pochodu. Podpisywaliśmy się, po czym urywaliśmy z marszu i biegiem do kolejki pod budkę z piwem na Mostową, na dole Starego Miasta. Mnóstwo ludzi czekało od rana, żeby napić się piwa, ale otwierano dopiero pod koniec pochodu, ok. godz. 13 czy 14 – opowiada Makowski.
Czasami bunt przeciwko odgórnym spędom przybierał bardziej aktywną formę. W artykule pt. „Jak kiedyś świętowaliśmy 1 maja” na portalu Wkielcach.info można przeczytać, w jaki sposób mieszkańcy stolicy Świętokrzyskiego protestowali – już po stłamszeniu „karnawału Solidarności” w latach 80. Uczniowie jednego z miejscowych liceów maszerowali ze spuszczonymi głowami i odmawiali pobierania rekwizytów w postaci szturmówek, transparentów i portretów Lenina. Czasami dochodziło do uszkodzenia nagłośnienia.
Piotr Osęka wylicza incydenty, do których dochodziło na pochodach świeżo po wojnie: lokalni dygnitarze byli wyzywani, wygwizdywani i oblewani wodą. Z czasem do głosu doszli „komandosi” (studenci z Uniwersytetu Warszawskiego) i skandowali na wprost pierwszego sekretarza hasła kontestujące socjalistyczny porządek.
Wietnam i Hendrix
Makowski kilka razy poszedł na marsz, zanim się jako licealista zbuntował. Ale widział rówieśników, których to nie uwierało. Lubili przyjść na festyn i zjeść kiełbasę po przemarszu.
Joli w pamięć szczególnie zapadł jeden z pochodów. Z powodu pogody. 1 maja 1960 r. aura nie sprzyjała spacerom na świeżym powietrzu. – Stoimy z tatą na pl. Dzierżyńskiego i czekamy na rozpoczęcie marszu. Jest godzina dziewiąta, może dziesiąta. Wszyscy odświętnie ubrani, ja w letniej sukience. Nagle się zachmurzyło i wielkimi płatami zaczął padać śnieg. Tata złapał mnie za rękę i pogalopowaliśmy do domu, na nieodległą ul. Świętojerską. Dobiegliśmy zasapani i mokrzy. Na pochód nie wróciliśmy – śmieje się Jola, którą, kiedy podrosła i zrozumiała propagandową wymowę Święta Pracy, pierwszomajowe pochody przestały bawić. I przestała na nie chodzić, kiedy pod koniec lat 60. została studentką.
Witold również sobie darował obecność na marszu. Dla niego ważną cezurą był rok 1968. I pamiętny Marzec, kiedy partia rozpędziła wiec studencki na kampusie Uniwersytetu Warszawskiego. – Moja decyzja miała światopoglądowe podłoże – podkreśla. – Partia straciła ludzki wymiar, założyła maskę zła. No i z wiekiem miałem większą świadomość, co się dzieje w kraju. Narastało we mnie lawinowe zniechęcenie socjalizmem, a po wydarzeniach marcowych i po masakrze górników w grudniu 1970 r. dopadł mnie kryzys emocjonalny, który, jak obserwowałem, udzielił się także wielu moim znajomym i rówieśnikom. Winni byli partia i rząd, dlatego nie chciałem chodzić na ich patronackie imprezy. Do tego żyłem wydarzeniami na Zachodzie: rewolucją kulturalno-obyczajową, pojawieniem się hipisów, wojną w Wietnamie. Słuchałem Led Zeppelin i Jimiego Hendrixa, a kiedy słuchasz protest songów, zaczynasz bardziej krytycznie patrzeć na świat.
Ale Witold mówi o dekadzie Gierka. W czasach stalinizmu nie można było nie pójść maszerować. Ludzie się bali, że jeśli nie stawią się na marszu, to 2 maja zostaną wyrzuceni z pracy. Dopiero w drugiej połowie lat 80., kiedy socjalizm dogasał, a Solidarność czuła się dużo pewniej, jej działacze uprawiali pierwszomajową dywersję. Autor tekstu „1 maja w PRL” przypomina, w jaki sposób opozycji udało się destabilizować manifestacje i demobilizować uczestników. W 1986 r. przeprowadzono akcję dzwonienia do zakładów pracy, podszywania się pod lokalnych kacyków i informowania przełożonych, że z uwagi na skutki katastrofy w Czarnobylu demonstracje zostały odwołane.
Happening i wspomnienia
– Miałem sześć lat i podziwiałem starszą siostrę na pochodzie w Pile. Szła w jednym z pierwszych rzędów i niosła nad sobą jakąś wielką literę. Byłem pod wrażeniem rozmachu całego przedsięwzięcia. Później, szczerze zachwycony, rysowałem ten pochód. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego – przyznaje Daniel (rocznik 1971).
Jego historia jest inna niż większości. Najpierw próbował urywać się z marszów, a później na jednym z nich chętnie wystąpił. – Załapałem się na pochód w podstawówce, ale ukryłem twarz w kwiatach z bibuły i dałem nogę. Później okazało się, że z naszej klasy na miejscu zostało tylko kilka pogodzonych z losem dziewczyn, a reszta dzieciaków gdzieś się rozpłynęła – opowiada ze śmiechem o manifestacji w Pile. Później przeniósł się z rodzicami i siostrą do Kielc. Poszedł do liceum, a 1 maja obowiązkowo cała szkoła ruszała na marsz. Któregoś razu Daniel z kolegami się rozpierzchli, o co później dyrekcja urządziła uczniom awanturę.
Kiedy już nikt nikogo na marsze przymusowo nie skrzykiwał, Daniel sam poszedł na takie zgromadzenie. Paradował na pochodzie w lasach pod Sandomierzem w przebraniu milicjanta. Wyszło spontanicznie. Dostał zaproszenie od znajomych, więc pojechał. A dopiero na miejscu okazało się, że bierze udział w imprezie masowej. Mundur milicjanta wisiał w szafie jednej z organizatorek marszu. Założył, niewiele się namyślając.
Inni też się przebrali. Kolega Daniela reprezentował karateków, a jego żona – pielęgniarki. Byli partyzanci z radiostacją oraz wielu przedstawicieli innych zawodów. No i mnóstwo cywilów. – Defilowaliśmy przez okoliczne wsie, a mieszkańcy machali nam chorągiewkami. Niektórzy przyłączali się do pochodu. To było całodniowe, wesołe leśne święto. Miało więcej z happeningu niż samego marszu – zaznacza Daniel.
Podkreśla, że cały event nie był inicjatywą jego rówieśników, czyli osób po trzydziestce. – Za organizacją stali ludzie o pokolenie od nas starsi – dodaje. Młodzi wcielili się tylko w aktorów całego widowiska. Sandomierska celebracja Święta Pracy dla osób z generacji Daniela miała więc raczej charakter festynu, a pokolenie rodziców traktowało jako paradę wspomnień.
Nie ma z kim pójść
Dziś idzie, kto chce. A pochody nie służą już partyjnej agitacji. No i nie ma demonstracji siły. W zeszłym roku PPS i Lewica maszerowały wprawdzie po Warszawie innymi drogami, ale przyświecały im w zasadzie te same hasła: godna praca, godna płaca, godne życie. Politycy mówili o szacunku dla pracownika, zrównaniu płac dla mężczyzn i kobiet oraz o potrzebie szybciej rosnących wynagrodzeń do cen w sklepach.
Pytam moich rozmówców, kto wybiera się na tegoroczny marsz? Nie ma wielu chętnych. Daniel zapewnia, że nie pójdzie ani w tym roku, ani w kolejnych latach. – Nie jestem weteranem pierwszomajowych parad – wyjaśnia z rozbawieniem. – Świadomie i aktywnie tylko raz wziąłem udział. Więcej nie planuję. Makowski ucina, że ma inne rzeczy na głowie. Woli wybrać się na spacer z psami – po lesie. Na tegoroczny pochód nie wybiera się też Jola. Swoje już przemaszerowała. Chodziła, bo tata kazał. Teraz nikt nie każe. Ale kłopot polega też na czym innym. – Nie wiem, z kim miałabym iść. Nie ma takiej grupy, z którą bym chciała – odpowiada krótko.
Plany Witolda na ten dzień też nie uwzględniają obecności na pochodzie. – To już nie jest uroczystość tego kalibru, co za moich dziecięcych czasów. Teraz tego nie czuję. Zandberg w roli Cyrankiewicza? To jest zdecydowanie inny 1 maja – twierdzi Witold. ©Ⓟ