Za każdym razem, jak myślę o 250 tys. ofiar pandemii w Polsce, odczuwam wściekłość. W moich uszach wciąż dźwięczą słowa Jarosława Kaczyńskiego, że „daliśmy radę”.

12 marca 2020 r. Ministerstwo Zdrowia ogłasza pierwszy w Polsce przypadek śmierci na COVID-19. Ofiarą jest 57-letnia kobieta z Poznania. Do połowy marca 2024 r. umrze jeszcze 120 tys. 591 osób.

Mówi się, że to wirus był przyczyną ich śmierci. Prawda jest jednak bardziej skomplikowana. Tylko w 2021 r. w Polsce zmarło o ponad 100 tys. osób więcej, niż wynikałoby to ze średniej z wcześniejszych lat. Są to tzw. nadmiarowe zgony. Mieliśmy jeden z wyższych wskaźników śmiertelności w Europie. Przez trzy lata pandemii w naszym kraju odeszło ponad 1,4 mln ludzi – ćwierć miliona więcej niż przeciętnie w poprzednich latach. To tak jakby wymazać z mapy Polski miasto wielkości Gdyni.

Miałam to szczęście, że nikt z mojej rodziny nie umarł. Mimo to za każdym razem, kiedy myślę o tych 250 tys. osób, których już nie ma, odczuwam wściekłość i żal. W moich uszach wciąż dźwięczą słowa Jarosława Kaczyńskiego, że „daliśmy radę, nikt nie umierał na ulicach”. Tak jakby brak zwłok na widoku publicznym był miernikiem sukcesu.

Pandemia to u nas temat podwójnie przemilczany. Choć minęły cztery lata, wciąż nie mamy wyjaśnienia, dlaczego zanotowaliśmy znacznie więcej ofiar niż inne państwa. Ilu z tych zgonów można było uniknąć? I kto lub co jest im winny? „Gen sprzeciwu”? Nasza mentalność? Demografia? Źle działająca ochrona zdrowia? A może to konsekwencja błędnych decyzji politycznych? Na żadne z tych pytań nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Nie było wokół nich debaty publicznej. A o ofiarach po prostu zapomnieliśmy. Państwo nie złożyło im hołdu. Nie ufundowało pomnika ani tablicy upamiętniającej. Nie zorganizowano żadnej oficjalnej ceremonii ku czci zmarłych, nie ustanowiono dnia żałoby. Jeden z polityków PiS, który był na pierwszym froncie walki z pandemią, twierdzi dziś, że społeczeństwo nie chce o niej pamiętać. Czy mogło umrzeć mniej ludzi? – Tak – mówi mi z rozbrajającą szczerością.

Nagłe zniknięcia

– Zacząłem jeździć do zgonów dość wcześnie, zaraz po pojawieniu się pierwszych przypadków. Niewielu lekarzy chciało się tym zajmować. Ja nie miałem jednak nic do stracenia. Właśnie rozstałem się z żoną i rzuciłem się w wir pracy – wspomina Wojtek, lekarz zakaźnik. Kiedy pytam go, czy któraś śmierć szczególnie zapadła mu w pamięci, wydaje się skonsternowany – przecież było ich tyle… – Na przykład wchodzę do domu, widzę leżącą na łóżku kobietę, która ledwo oddycha. Obok niej martwy mąż. Pytam córkę, która mnie wezwała, od kiedy jej ojciec nie żyje. Mówi mi, że od czterech godzin. Nawet nie sprawiała wrażenia, jakby była zdziwiona. Siedziała i gapiła się w ścianę – wspomina. – To wszystko działo się bardzo szybko. Ludzie chorowali i nagle już ich nie było.

Przywołuje innego pacjenta, z którego śmiercią nadal trudno mu się pogodzić. – Młody chłopak, fighter. Bardzo chciał żyć. Był świadomy, współpracował. Ale w pewnym momencie miał taki kaszel, że doszło do zapalenia środpiersia. Widziałem w jego oczach strach – opowiada lekarz. Jego zdaniem chłopak mógłby przeżyć, gdyby zastosowano inne leczenie. – Wylądował na OIOM-ie. Po miesiącu zmarł, już w innym szpitalu, w którym leżał na ECMO (metoda pozaustrojowego wspomagania oddychania – red.). Sprawdzałem, co z nim. Pewnego dnia po prostu zniknął z systemu.

Śmierć z drugiej ręki

– Już nie pamiętam, w której fali, trzeciej czy czwartej, dostaję SMS od kolegi: znajoma 16-latka chce się czegoś dowiedzieć o matce. Mieszkały same. Matka zachorowała i karetka zabrała ją do szpitala. Córka została bez jakichkolwiek wieści. Do szpitala nie można się dodzwonić. Nie było żadnej infolinii dla bliskich. Dziewczyna czuła się bezradna. Poprosiłem o pomoc jednego z urzędników nadzorujących szpital. Pomoc w zdobyciu informacji o stanie zdrowia chorej, tylko tyle. Codziennie otrzymywałem SMS-ami raport z drugiej ręki. Przesyłałem je dalej. „Jest pod respiratorem”. Jeden dzień, drugi, trzeci, czwarty – żyje. Piątego dnia przychodzi wiadomość: „niestety zmarła”. Córka nie mogła pożegnać matki ani nawet porozmawiać z lekarzem.

Nigdzie pacjenci nie umierali w samotności tak licznie jak w domach opieki społecznej. – W nocy słychać było czasem turkot kółek wózków. Wiedziałyśmy wtedy, że zwozili zwłoki. Rano tylko mówiłyśmy sobie: „znowu o kogoś mniej” – opowiadała nam w maju 2020 r. opiekunka, której dyżur na początku pandemii zamienił się nieoczekiwanie w wielodniowe zamknięcie. Spała w sali gimnastycznej.

– Lekarka konsultowała przez telefon. Lekarz, który pewnego razu przyjechał na miejsce, aby stwierdzić zgon, stanął w drzwiach, chyba bał się wejść. Krzyknął tylko przez korytarz: „Hej, dziewczyny, na pewno jest martwa?”. Odkrzyknęłyśmy, że tak – chodziło o panią Zosię. Zapytał jeszcze: „A plamy opadowe są?”. Były. Rzucił, że wierzy nam na słowo. Wypisał kartę zgonu, położył ją na stoliku i wyszedł – wspominała opiekunka.

Kiedy zaczęła się pierwsza fala, w placówce nie było prawie żadnych środków ochronnych. Któraś z opiekunek zaczęła sama szyć maseczki. W gabinecie kierowniczki znalazły się trzy fartuchy. Jeden dostał kapelan, który akurat odwiedził podopiecznych. Pozostałe opiekunki wkładały na siebie, gdy chodziły do pacjentów z gorączką. – Jedna weszła, nakarmiła, zdjęła fartuch. Potem wkładała go kolejna, jak musiała pacjenta umyć – opowiadała rozmówczyni. – Pamiętam, że jeden pacjent strasznie się pocił, musiałam kilka razy zmieniać mu pościel. Koleżanki psikały mnie potem całą płynem dezynfekującym. Ale i tak musiałam przekazać ten fartuch koleżance.

Zapchany system

Kiedy chory nie rokował i szanse na powodzenie terapii respiratorem były minimalne, decydowaliśmy, że nie będziemy go jej poddawać – wspomina Wojtek. – To logiczna decyzja. Trzeba było oszczędzać respiratory i kadrę. Mógł przyjechać ktoś młodszy, lepiej rokujący.

– Pacjenci się na to zgadzali?

– Oni o tym nie wiedzieli. Raz jeden lekarz powiedział rodzinie, że podpisano kartę odstąpienia od leczenia. Zdenerwowali się.

– To brzmi przerażająco…

– To element decyzji medycznej. Podpisywali się pod tym anestezjolog i lekarz prowadzący. Braliśmy pod uwagę historię przebytych chorób i stan pacjenta. To było jak dodawanie, a wynik pokazywał, czy można temu człowiekowi jeszcze pomóc.

– Ile wystawiliście takich kart?

– Oj, nie pamiętam. Trochę ich było.

Gdy w 2021 r. sprawdzałam sytuację w domach pogrzebowych, dodzwoniłam się do zakładu w małej miejscowości na wschodzie Polski. – Jest kłopot z trumnami i pogrzebami, robi się korek. Trudno mi o tym mówić, rzadziej bywam teraz w zakładzie. Niedawno zmarł mi mąż – mówi mi młody głos w słuchawce. – Gdy pakowałam go do szpitala, bo coraz gorzej oddychał, prosił, żebym wzięła jego ulubione perfumy. Mieliśmy potem jechać na narty. Obiecał, że wyjdzie. To był ostatni raz, kiedy go widziałam – płacze kobieta. Zostawił ją z kilkuletnią córką. – To wydarzyło się tak nagle. Robiliśmy plany biznesowe, cieszyliśmy się na przyszłość, a tydzień później już go nie było. Jedyne co, to mogę powiedzieć, że miałam szczęśliwe życie – mówi na koniec naszej prawie godzinnej rozmowy.

To tylko rak

Niech pan sam sobie reanimuje – słowa te prześladują Adama do dziś. Usłyszał je 20 października 2021 r., gdy zadzwonił po karetkę dla swojej mamy Krystyny. – Przecież wie pan, co się tu dzieje. Nie mamy kogo wysłać – rzuciła rejestratorka, zanim odłożyła słuchawkę. – Mama nie miała koronawirusa. Chorowała na raka. Przestali ją leczyć latem. Szpital poinformował, że przerywa chemię. Mieli się odezwać, ale nikt nie oddzwaniał. Mama została z chorobą sama – opowiada Adam.

Kobieta próbowała się umówić do innego onkologa, ale z powodu koronawirusa wizyta była odwlekana. Zaczęła mieć problemy z jedzeniem. Kiedy było już bardzo źle, Adam zadzwonił do hospicjum domowego. Wie, że mama prędzej czy później by odeszła, jednak możliwe, że gdyby nie pandemia, żyłaby dłużej. Była typem wojowniczki. Rocznik 1943, z zawodu lekarka. Zanim przestano ją leczyć, codziennie chodziła na 10-kilometrowe spacery. – System, w który mocno wierzyła, opuścił ją w najgorszym momencie – mówi Adam. To dlatego tak trudno mu się pogodzić z odejściem matki. Jego żona Marta wspomina, że kiedy zjawił się w domu w dniu śmierci Krystyny, wyglądał jak żołnierz wracający z frontu. – Kiedy weszliśmy później do jej pokoju, pośrodku stał stojak na lampę, z którego wisiała jeszcze kroplówka opowiada Marta. W listopadzie w końcu zadzwonili ze szpitala – tego, który przerwał leczenie i przestał odbierać telefony. Zapraszali na badania.

Opowieść o sukcesie

Moja przyjaciółka, dziennikarka „Newsweeka”, wspomina: – Kiedy pisałam teksty o osobach, które kogoś straciły, słyszałam od nich, że zostały z poczuciem winy i rozpaczą, że nie mogły być przy bliskich. Że to bezimienne ofiary: pochowane samotnie, bez pożegnania.

Dziennikarze co rano dostawali SMS-y z suchymi liczbami: tyle nowych zachorowań, tyle zgonów. W pewnym momencie wyraźnie zaczęło przybywać osób, które zmarły na choroby współistniejące. Najpierw liczono je w dziesiątkach tysięcy, aż w końcu przebiły setkę. Emocje koncentrowały się wokół śmierci covidowych, te drugie były niemal niezauważane.

Tymczasem rząd uparcie trzymał się narracji o sukcesie. Jednak żadna analiza czy wykres go nie potwierdzają. Nie ma ich zresztą wiele. Jest parę raportów zleconych przez Ministerstwo Zdrowia, z których wynika, że zgonów covidowych było więcej, niż wskazywały oficjalne statystyki. Ograniczały się one do analizy statystycznej. Nie zgłębiały konsekwencji decyzji politycznych czy stanu przygotowania państwa na kryzys. Był jeszcze krytyczny raport NIK kwestionujący zasadność części rozwiązań, lecz w niczym nie pomagał on zrozumieć, dlaczego pandemia pochłonęła w Polsce tyle ofiar.

Dlaczego politycy rządzącej koalicji, którzy podczas kampanii wyborczej obiecywali, że jeśli wygrają, to dojdą do prawdy, dzisiaj milczą? Czekałam, co się wydarzy na początku marca, w czwartą rocznicę wybuchu pandemii – i pierwszą przypadającą na rządy nowej ekipy. Czy marszałek Sejmu zarządzi minutę ciszy? Czy pojawi się choćby czarna wstążeczka na stronie resortu zdrowia albo kancelarii premiera? Czy szef rządu złoży jakiś hołd? Nic takiego się nie wydarzyło.

Mam wrażenie, że jedyne błędy PiS z czasu pandemii, które zdają się zajmować obecną władzę, to zakup respiratorów od handlarza bronią, wadliwe maseczki i zbyt duże wydatki na szpitale tymczasowe. Owszem, budżet państwa został z tego powodu narażony na utratę setek milionów złotych, a może i więcej. I to na pewno trzeba rozliczyć. Jednak zbadanie podejrzanych transakcji i wydatków nie przybliży nas do prawdy o nadmiarowych zgonach. Pozwoli za to odtrąbić sukces i powiedzieć: „rozliczyliśmy nadużycia covidowe”.

Podczas pandemii śledziliśmy i analizowaliśmy w DGP wszystkie decyzje premiera i ministra zdrowia. I prawie za każdym razem polityka okazywała się ważniejsza niż ludzkie życie. To mocna teza. Niektórym wyda się kontrowersyjna. Niesłusznie, bo dowody na jej potwierdzenie można długo wyliczać. Przypomnijmy choćby lato 2020 r., finisz kampanii prezydenckiej, gdy Ma teusz Morawiecki na wiecach wyborczych ogłaszał, że wirus jest już w odwrocie. Przekonywał wyborców, że SARS-CoV-2 to już wirus taki jak inne, np. grypy. Uspokajał, że Polacy nie powinni się go bać. Również emeryci, których szczególnie zachęcał do głosowania. W tym samym czasie Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłaszała, że na świecie masowo przybywa nowych zachorowań, a w grupie ryzyka są osoby z obniżoną odpornością i seniorzy.

Podobnie było z ogłoszeniem przez Trybunał Konstytucyjny wyroku w sprawie aborcji podczas jesiennego szczytu zakażeń w 2020 r. Jeden z polityków PiS przyznaje dziś, że był to błąd, który podważył zaufanie społeczeństwa do państwa. Tłumaczy mi, że prezes Kaczyński obawiał się wtedy wyjścia z koalicji frakcji konserwatywnej, która zapowiedziała, że nie poprze piątki dla zwierząt. – Przestraszył się, więc dał im wyrok w sprawie aborcji – mówi. Czy wtedy myślał o tym, że orzeczenie TK może negatywnie wpłynąć na wiarygodność działań państwa w walce z pandemią? – Dla nas to była sprawa polityczna.

Jeszcze lepiej potwierdza moją tezę jeden drobny przykład. W maju 2020 r. dopytywaliśmy resort zdrowia, urzędy wojewódzkie i Ministerstwo Rodziny, ile osób zmarło w domach opieki społecznej i zakładach opiekuńczo-leczniczych. Dostaliśmy jedynie wyrywkowe dane. Mowa była tam o 64 zgonach. Organizacje pozarządowe miały swoje statystyki, które różniły się od tych oficjalnych. Urzędnicy tłumaczą nam, że nie ma pełnych danych, bo ich nikt nie zbierał. Na jednym ze spotkań w kancelarii premiera zapytałam: dlaczego? – Ależ są, mam je nawet w komórce – rzucił mi doradca Mateusza Morawieckiego. Poprosiłam o przesłanie tych danych, lecz długo nie dostawałam odpowiedzi. Po jakimś czasie się znalazły – i prezentowały się bardzo korzystnie na tle statystyk innych państw. Jak to możliwe, skoro wcześniej wielokrotnie słyszałam, że takich informacji nie gromadzono? Czy ktoś weryfikował prezentowane liczby, a jeśli tak, to kto? Na te pytania również nie otrzymałam odpowiedzi. Trudno oprzeć się wrażeniu, że kluczowe znaczenie miało to, że dane były „dobre” (dla ówczesnych rządzących) i dlatego trafiły w przestrzeń publiczną. „Jutro można też tym się posługiwać w różnych okolicznościach – nośny temat międzynarodowy” – (rzekomo) pisał premier Morawiecki w e-mailu z 21 maja 2020 r. opublikowanym przez portal Poufna Rozmowa. „Dlatego wczoraj proponowaliśmy konferencję Maląg. Jeżeli ona tego nie zrobiła, to dobrze jest to zrobić dziś. Pamiętajmy, że emeryci będą kluczowi dla nas na koniec czerwca” – przekonywał jeden z nieformalnych doradców premiera. Kolejny miał odpisać: „MRPiPS dzisiaj robi konferencję na ten temat”. W kolejnym e-mailu miał uściślić, że wydarzenie odbędzie się jednak następnego dnia o 9 rano. I faktycznie się odbyło.

Uznana za winną

Spoglądam na dwa zdjęcia. Jedno przedstawia metrowy mur gęsto obsypany czerwonymi i różowymi sercami. To National Covid Memorial Wall w Londynie powstały z inicjatywy grupy rodzin ofiar koronawirusa. Namalowano tam łącznie ok. 240 tys. serc – tyle, ile osób zmarło w Wielkiej Brytanii na COVID-19. Na drugim zdjęciu widzę dwójkę ludzi ciągniętych przez policjantów na pl. Piłsudskiego w Warszawie. Zostali zatrzymani za rysowanie na betonie krzyżyków ku czci ofiar pandemii.

Gdy w kwietniu 2021 r. arcybiskup Canterbury Justin Welby przechadzał się wzdłuż muru wraz z rabinem i imamem, przyznał dziennikarzom: „Nie byłem przygotowany na siłę wizualną tej ściany. Jest wysoka, więc ma się wrażenie, jakby była falą żalu, która na nas opada”.

W kwietniu 2022 r. grupa polskich aktywistów usłyszała wyroki za próbę upamiętnienia ofiar COVID-19. „Obwinioną o to, że (…) w miejscu publicznym do tego nieprzeznaczonym umieściła za pomocą kredy rysunki koloru czarnego w postaci krzyża bez zgody zarządzającego tym miejscem, tj. o czyn z art. 63a par. 1 kodeksu wykroczeń, uznaje się winną popełnienia zarzucanego czynu (…) i wymierza jej karę grzywny w wymiarze 100 złotych” – brzmiał fragment orzeczenia w sprawie Tity Halskiej, jednej z działaczek Lotnej Brygady Opozycji.

To, dlaczego nie da się tak po prostu wymazać trudnych przeżyć, świetnie tłumaczy Cveta Dimitrova w wywiadzie (M5-6). Warto też spojrzeć na to, jak z żałobą po ofiarach koronawirusa radzą sobie inne kraje. To fragment raportu brytyjskiej komisji ds. upamiętnienia pandemii (UK Commission on Covid Commemoration). „Jest kilka przykładów – takich jak dwie wojny światowe i Holokaust – pokazujących, w jaki sposób ceremonie upamiętniające (...) mogą pomóc wbudować te okresy historyczne w świadomość społeczeństwa, tworzyć wspólne rozumienie wydarzeń oraz przypominać ludziom o stratach i poświęceniu”. Jak zauważają we wstępie autorzy raportu, w przeciwieństwie do wojen i Zagłady, na Wyspach nie było prawie żadnego upamiętnienia ani publicznej refleksji nad globalną epidemią grypy w latach 1918–1920 (na całym świecie zmarło wtedy ponad 50 mln ludzi, a w samej Wielkiej Brytanii 228 tys.). Dlaczego? Ich zdaniem nie dało się pokazać, że śmierci z powodu wirusa „reprezentują bohaterskie poświęcenie bądź stanowią element narodowej walki ze wspólnym wrogiem”. Komisja zwraca uwagę, że społeczna pamięć o pandemii może jednoczyć, a przede wszystkim „zapewnić, że pogrążone w smutku rodziny nie będą się czuły odizolowane. W przypadku COVID-19 jest to o tyle ważne, że lockdowny, zasady dystansu społecznego i przepisy o samoizolacji zakłóciły tradycyjne rytuały żałobne, które są tak kluczowe dla osób zmagających się ze śmiercią bliskich”. W raporcie podkreśla się, że upamiętnienie ofiar koronawirusa „powinno pomóc zagwarantować, że będziemy lepiej przygotowani do stawienia czoła przyszłym pandemiom”.

O oddanie hołdu zmarłym zadbali nie tylko Brytyjczycy. Kanada w 2021 r. ustanowiła 11 marca National Day of Observance for COVID-19. Irlandia obchodzi 18 marca Day of Remembrance and Recognition. We Włoszech ten sam dzień oficjalnie nosi miano La Giornata nazionale per le vittime del COVID-19. W Belgii powstał pomnik ofiar pandemii. Hiszpańska mennica wypuściła pamiątkową monetę o nominale 30 euro ku czci pracowników ochrony zdrowia, w centrum Madrytu wzniesiono pomnik upamiętniający zmarłych pacjentów. W Brasilii krewni ofiar koronawirusa ustawili tysiące białych flag przed brazylijskim parlamentem. Do płotu kościoła prezbiteriańskiego św. Jakuba w Johannesburgu wierni przywiązywali niebieskie i białe wstążki: niebieska oznacza życie 10 osób, biała – jednej.

Nie jest to wyczerpująca lista. Przykłady można mnożyć. W Polsce były tylko drobne, nieliczne gesty. W Opolu powstał pomnik. 15 maja 2021 r., czyli w Dniu Polskiej Niezapominajki, prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski upamiętnił śmierć 65 tys. osób. Przy pomniku Nike ułożono napis „Nie zapominajmy” obsadzony białymi kwiatami. Na szczeblu państwowym nie dzieje się nic. I nie chodzi tylko o upamiętnienie, lecz także o próbę zrozumienia, które pozwoliłyby uniknąć błędów w przyszłości.

11 marca 2024 r. dr Adhanom Ghebreyesus, dyrektor generalny WHO, napisał w „Time Magazine”: „Historia uczy nas, że następna pandemia to nie jest kwestia «czy», lecz «kiedy». A świat nie jest na nią przygotowany”. ©Ⓟ