Sto dni każdego rządu to zawsze okazja do rytualnych rozliczeń. W przypadku gabinetu Donalda Tuska nie są one zresztą może nawet rytualne, ponieważ podczas kampanii dużo słyszeliśmy o tym, co się stanie na starcie kadencji. Tyle że nie w każdym przypadku dążenie do realizacji zapowiedzi byłoby rozsądne. Czasami wręcz przeciwnie.

W tych dniach głośno jest zwłaszcza o składce zdrowotnej dla przedsiębiorców i podwojeniu kwoty wolnej. Jeśli chodzi o składkę – jak słyszymy – od kilku dni jest szlifowany ostateczny wariant zmian, oparty na założeniach, że nikt z zaintersowanych nie powinien stracić, nowy system ma nie być zbyt skomplikowany i dla dużej części przedsiębiorców ma oznaczać faktycznie niższe składki. Jak wynika z naszych informacji, dlatego przepadła koncepcja wielu progów ze składką ryczałtową. – Premier nie chciał czterech, pięciu progów i różnych stawek – mówi nasz rozmówca z rządu. Ostatatecznie miała wygrać koncepcja, w której 80–90 proc. przedsiębiorców zapłaci mniej niż dziś, a dla reszty obciążenia pozostaną bez zmian. To będzie kosztować: przedsiębiorcy mają zyskać 5–6 mld zł, tyle też straci Narodowy Fundusz Zdrowia. To mniej więcej połowa kosztów, jakie niósłby za sobą powrót do poprzedniego systemu.

Gdyby więc traktować dosłownie obietnice przynajmniej części ugrupowań koalicyjnych, postulat zostałby spełniony połowicznie. Z drugiej strony sprawdza się powiedzenie, że nie ma darmowych lunchów. Te 5–6 mld zł wszyscy musimy pokryć z innych podatków, bo ubytki ze składki w NFZ będzie musiał uzupełnić budżet państwa. To niejedyny problem, bo resorty zdrowia i finansów próbują trochę na siłę w szybkim tempie przygotować kolejną łatę w systemie, którą w dodatku za kilka lat trzeba będzie naszyć na nowo, bo pieniądze na zdrowie mają przez cały czas rosnąć, więc logiczne będzie szukanie ich u osób o najwyższych dochodach. Takie półśrodki mogą być zastosowane w sytuacji, gdy na styku rząd–przedsiębiorcy ci drudzy wykładają na stół kompleksowe propozycje reformy systemu. Federacja Przedsiębiorców Polskich postuluje zmiany we wszystkich rodzajach składek, nie tylko zdrowotnej, sprowadzające się do przesunięcia większej części zobowiązań ze składki zdrowotnej na rzecz składek ekwiwalentnych, czyli takich, które mogą się przełożyć na wyższe świadczenia w przyszłości (np. emeryturę).

To tylko przedsmak tego, co się może dziać z postulatem podwojenia kwoty wolnej od podatku. Tu problem jest podobny: obietnica rzucona w kampanii, żeby przelicytować PiS, i kłopot z jej realizacją. Tylko skala jest znacznie większa. Samo wprowadzenie Polskiego Ładu zmniejszyło wpływy podatkowe o ponad 30 mld zł rocznie. Kosztowne okazały się zarówno jego wersja początkowa, jak i późniejsza korekta obniżająca stawkę podatku z 17 do 12 proc. Dziś podwojenie kwoty wolnej oznaczałoby ubytek ok. 50 mld zł. Jak na państwo, które wobec trwającej za miedzą wojny powinno wzmacniać bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne, usługi publiczne czy przeznaczać coraz więcej na budowę innowacyjnej gospodarki, a nad którym w dodatku wiszą gigantyczne wydatki na transformację energetyczną, planowanie operacji w takiej skali to proszenie się o potężne kłopoty. Trzeba sobie powiedzieć jasno, że dziś nas na to nie stać.

Wypełnianie obietnic wyborczych za wszelką cenę nie może być fetyszem. Pokazują to dwa przykłady z czasów poprzedniego rządu. Po pierwsze, podwyżka 800 plus, która była zagraniem w ramach kampanijnej licytacji z ówczesną opozycją. Kompletnie nie było takiej potrzeby, chodziło tylko o wyborczy wynik. W 2016 r. 500 plus było wprowadzane w momencie, gdy dochody Polaków były znacznie niższe, a sytuacja wielu rodzin z dziećmi – znacznie cięższa. Tymczasem od lat realne płace rosną, a sytuacja materialna rodzin jest znacznie lepsza niż osiem lat temu, także dzięki niskiemu bezrobociu i wysokim płacom. Dlatego jeśli 500 plus miało być korygowane, wystarczyło np. wprowadzić waloryzację za ostatnie lata, a nie zmiany, które kosztują budżet 25 mld zł.

Inny przykład to obniżka wieku emerytalnego, jaką PiS wprowadził w 2018 r. Na stole leżało kilka wersji dotrzymania tej obietnicy, np. obniżenie docelowego wieku emerytalnego z 67 do 65 lat, ale z utrzymaniem podnoszenia wieku emerytalnego kobiet do tego drugiego poziomu w tempie trzech miesięcy rocznie. Ostateczny wiek 65 lat zostałby więc osiągnięty dopiero w 2032 r. Tymczasem PiS wybrał wersję najbardziej radykalną i dewastującą system – proste odwrócenie reformy. W efekcie, jeśli politycy mówią cokolwiek o podnoszeniu wieku emerytalnego, to tylko szeptem, bo boją się konsekwencji. W tych przypadkach lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby przy realizacji obietnic powinęła się noga, niż żeby weszły one w życie, bo więcej problemów tworzą, niż rozwiązują. ©℗