Historią rządzi powtarzalność. Pokolenie Kolumbów, uczestników Powstania Warszawskiego, wyrosło na pamięci o bohaterach innego zrywu – powstania styczniowego.

5 sierpnia 1864 r. na stokach warszawskiej Cytadeli zgromadził się prawie 30-tysięczny tłum. Ludzie przybyli, aby obserwować egzekucję członków ostatniego Rządu Narodowego kierującego trwającą już ponad półtora roku insurekcją. Śmierć Romualda Traugutta, Romana Żulińskiego, Rafała Krajewskiego, Józefa Toczyskiego oraz Jana Jeziorańskiego miała być widowiskiem. Władze carskie chciały bowiem, aby była widomym znakiem końca powstania. Wielkość tłumu zaskoczyła nawet organizatorów.

Przez moment Polacy i Rosjanie toczyli symboliczną walkę. Pierwsi śpiewali „Święty Boże, święty mocny”, drudzy odpowiedzieli dźwiękami orkiestry wojskowej. W końcu pojawili się skazani. Pierwszego powieszono Traugutta, ostatniego Jeziorańskiego. Wprowadzaniu każdego z nich na szubienicę towarzyszył krzyk tłumu. Ludzie padali na kolana i odmawiali modlitwę.

Tak jak chcieli Rosjanie, wydarzenie nabrało rangi symbolu, ale w zupełnie inny sposób, niż planowali. „Obywatele! Pięć nowych imion przybyło do olbrzymiej listy polskich męczenników. W dniu wczorajszym, wśród białego dnia, wobec tysiąca świadków dokonane zostało morderstwo, tym ohydniejsze – że bezkarne, tym boleśniejsze dla nas – że straciliśmy pięciu bohaterów, pięciu pracowników i obrońców rodzinnego kraju” – głosiła broszura, którą już następnego dnia można było znaleźć m.in. w warszawskich kościołach.

Gdy Polska odzyskała niepodległość, Cytadela była już miejscem kultu. To tutaj odbywały się uroczystości państwowe, tutaj starsi, często sami pamiętający czasy powstania, przyprowadzali młodszych, którzy później mieli tworzyć pokolenie Kolumbów.

„Ledwo nauczyłem się czytać, gdy jedna z ciotek zaprowadziła mnie pod Krzyż na stokach Cytadeli, gdzie z dumą pokazano mi nazwisko Jana Jeziorańskiego, wyryte obok nazwisk członków Rządu Narodowego z Trauguttem na czele, straconych w tym miejscu na szubienicy. U tej samej ciotki spotykałem córkę powieszonego, Bronisławę z Jeziorańskich Romeyko. Nie pamiętała ojca, który zginął, gdy miała rok, ale przez całe życie nie rozstawała się z grubym pugilaresem, w którym przechowywała kilkadziesiąt grypsów pisanych przez Jeziorańskiego na bibułkach od papierosów i przemycanych do żony z Cytadeli”. Autorem tych słów był Zdzisław Antoni Jeziorański, rocznik 1914. Znany lepiej jako Jan Nowak-Jeziorański.

Drogowskaz i przestroga

Zanim jednak „Kurier z Warszawy” razem z ciotką trafił w miejsce egzekucji Jana, było marzenie. O wolności, niepodległości, o realizacji ideałów, którymi kierowali się powstańcy styczniowi. Żyły nim pokolenie Józefa Piłsudskiego i młodsze. To one w 1918 r. odzyskiwały Polskę. Sam Piłsudski został wychowany w kulcie insurekcji styczniowej. Nie traktował jej jednak jako symbolu samego w sobie. To, co było dla niego ważne, to odwaga i determinacja bohaterów spod Grochowisk czy Żyrzyna. Przez długie lata studiował przebieg walk, szukając w nich podpowiedzi, jak należy postępować, ale także błędów, których trzeba unikać, tocząc wojnę z silniejszym przeciwnikiem. Ich efektem była wydana w 1913 r. praca „22 stycznia 1863 roku”. Już sam jej początek przyniósł cenną obserwację: „Dnia 17 stycznia w polskiej kwaterze głównej dawano ostatnie, nieodwołalne rozkazy do boju. Rozkazy aż na 22 stycznia. Nieodwołalny rozkaz na całych pięć dni przed bojem! Już w tem jednem odczuć się daje ogromna osobliwość warunków wojny i boju. Sto kilkadziesiąt godzin ma dzielić rozkaz od wykonania, i to w położeniu, w którem każda z tych setek godzin przynieść może zmiany zasadnicze, zmiany, uniemożliwiające wypełnienie rozkazu”.

Cała książka pełna jest takich spostrzeżeń. Całość kończy fragment, który stanie się swoistym wzorcem postępowania dla autora na resztę jego wojskowej i politycznej kariery. Oceniając efekty zrywu tamtej pierwszej powstańczej nocy, Piłsudski zauważał, że choć przyniosła ona „niezwykle skuteczną demonstrację”, to jednak nie to było celem, lecz „bój stanowczy i zwycięstwo”. Niepowodzenie tego wystąpienia, a w dalszej perspektywie całego powstania, zrzucił na karb „braku jednej woli i myśli kierowniczej”, które uniemożliwiły pełne wykorzystanie nielicznych, ale pojawiających się sukcesów.

„Żywe pamiątki”

Gdy cel – niepodległość – został osiągnięty, Piłsudski nie zapomniał o weteranach powstania. 21 stycznia 1919 r., podczas pierwszych uroczystości rocznicowych w wolnym kraju, mówił: „Żołnierze! Pięćdziesiąt lat temu ojcowie nasi rozpoczęli walkę o niepodległość Ojczyzny. Szli nie w lśniących mundurach, lecz w łachmanach i boso, nie w przepychu techniki, lecz ze strzelbami myśliwskimi i kosami na armaty i karabiny. Prowadzili wojnę rok cały, pozostając, jako żołnierze, niedoścignionym ideałem zapału, ofiarności i trwania w nierównej walce, w warunkach fizycznych jak najcięższych”.

W wydanym wówczas rozkazie zaliczył „do szeregów wojska wszystkich weteranów 1863 r. z prawem noszenia munduru wojsk polskich w dni uroczyste”. Jeszcze w tym samym roku otrzymali oni emeryturę w wysokości 125 zł na miesiąc, awanse co najmniej do stopnia porucznika, a podczas obchodów w 1920 r. 59 z nich otrzymało Krzyże Virtuti Militari.

Zaczęły także powstawać towarzystwa opieki nad weteranami i schroniska, w których mogli liczyć na opiekę. Jedno z nich założono w 1924 r. na warszawskiej Pradze, przy ul. Floriańskiej 2. Sam wybór miejsca był symboliczny. Budynek, w którym ulokowano instytucję, powstał bowiem pod koniec XIX w. jako rosyjski Zakład dla Wdów po Poległych Żołnierzach i Oficerach. Ćwierć wieku później miał nieść opiekę tym, którzy walczyli z caratem. Opiekę nad powstańcami sprawowały tam dwie kobiety, Janina Korsakowa oraz p. Hopferowa. W styczniu 1933 r. dziennikarz „Kurjera Warszawskiego” pisał, że „obie panie włożyły w swą pracę w Schronisku nie tylko zapał, nie tylko opartą o doświadczenie dobrą wolę, ale i głębokie ukochanie «żywych pamiątek» naszej narodowej przeszłości. Trzeba posłuchać, z jakim uczuciem opowiadają o weteranach, z jakim pietyzmem gromadzą wszelkie pamiątki, noszące charakter historyczny, jak pobłażliwie traktują nierzadkie, a tak właściwe starczym umysłom «fantazje»”.

W 1933 r. odbyły się najhuczniejsze uroczystości rocznicy wybuchu insurekcji styczniowej. Na czele realizowanych pod patronatem prezydenta Ignacego Mościckiego oraz Józefa Piłsudskiego obchodów stanął komitet honorowy, w którego skład wchodzili m.in. Aleksandra Piłsudska, premier Aleksander Prystor, marszałek Sejmu dr Kazimierz Świtalski, marszałek Senatu Władysław Raczkiewicz oraz inspektor armii gen. dyw. Kazimierz Sosnkowski. Na czele stanął gen. Edward Rydz-Śmigły, bohater wojny polsko-bolszewickiej.

Centralne uroczystości rozpoczęły się na pl. Piłsudskiego, skąd poczty sztandarowe ruszyły na stoki Cytadeli, w miejsce, w którym stracono członków ostatniego Rządu Narodowego. Na grobach powstańców złożono wieniec oraz nadany poległym przez prezydenta Krzyż Niepodległości z Mieczami. Tłum mógł oglądać również niecodzienne widowisko, które zrobiłoby wrażenie i dzisiaj. „Naświetlone reflektorami żywe obrazy, wzorowane na arcydziełach grottgerowskich, a przedstawiające na wysokim wale fortu Legjonów poszczególne, natchnione religijnem uniesieniem fragmenty dziejów partyzanckiej walki” – donosiła prasa.

Ale centralnym punktem było wystąpienie Rydza-Śmigłego, który podkreślił istotę wydarzeń lat 1863 i 1864 dla Polski, a szczególnie dla późniejszej walki. „Wyście swą walką sprawili – mówił do weteranów – że dni naszej młodości nie były dniami posuchy i pustki, lecz były czarownymi dniami tęsknoty i woli; wyście naszej młodości dali poezję buntu przeciw słabości, rezygnacji i zadowoleniu. Na was myśmy z przejęciem całej duszy młodzieńczej «równali», gdyśmy w żołnierskim pierwszy raz stawali szeregu. Wasze mogiły wołały wielkim głosem do naszego wodza: «Idź i czyń!»”.

Pusta pamięć

Budowa legendy o powstańcach styczniowych była naznaczona jednak rysami. Tak jak dzisiaj w przypadku innych powstańców, tych warszawskich, tak i wtedy zwracano uwagę na fasadowość troski o weteranów. Już w 1922 r. prasa pisała, że wielu z nich żyje w nędzy. I choć mieli ją znosić „heroicznie, bez słowa skargi czy protestu”, to nie zmieniało to faktu, że aby przeżyć, musieli żebrać. Podkreślano, że przyznawane im emerytury nie wystarczają na zabezpieczenie podstawowych potrzeb, a w dodatku wypłacano je nieregularnie.

Jeszcze większym problemem zdawało się polityczne wykorzystywanie powstania i jego uczestników. Adam Grzymała-Siedlecki, krytyk literacki związany w pierwszych latach niepodległości z Narodową Demokracją, pisał w czerwcu 1922 r. na łamach „Rzeczpospolitej”, że Polska jest krajem, „w którym do dziś nie wolno właściwie zająć stanowiska krytycznego w ocenie apolitycznej wartości powstania 1863 roku; w kraju, gdzie osobiście znani mi są ludzie, co ciemną stronę uzyskanej niepodległości widzą w tym, że już niestety powstań urządzać nie będzie można”.

11 lat później związany z Polską Partią Socjalistyczną „Robotnik” grzmiał zaś, że zmonopolizowana przez sanację 70. rocznica zrywu ma „jednostajny, banalny i nudny szablon biurokratyczny”, w którym nie można dostrzec żadnego entuzjazmu czy uniesienia.

Myśmy żyli powstaniami

Mimo tych zarzutów powstanie styczniowe stało się ważnym elementem wychowania pokolenia dorastającego już w wolnej Polsce. Bohdan Zawolski, rocznik 1927, często przebywał w okolicach schroniska przy ul. Floriańskiej. Po latach wspominał, że „weteranów 1863 roku bardzo często się spotykało. Chodzili w pięknych, granatowych mundurach. Co ciekawe, że wojskowi, bez względu na stopień, pierwsi oddawali im honory. To było takie podniosłe. Właściwie cieszyli się wielkim autorytetem wśród społeczeństwa. Jeśli chodzi o młodzież, to szczególnie. Myśmy żyli powstaniami”.

O dwa lata starszy Andrzej Schoen zapamiętał na całe życie wizyty z ojcem w Belwederze na imieninach Józefa Piłsudskiego. „Tam byli sami dziadkowie z powstania styczniowego. Siedzieli tylko oni w pierwszym rzędzie, a reszta, oficerowie, stali na dziedzińcu belwederskim. Czekali, jak dziadek wyjdzie. Dziadek Piłsudski wychodził, wtedy się robiła cisza. Wszyscy oficerowie salutowali. Podchodził do najstarszego weterana powstania styczniowego i tamten mu składał życzenia w imieniu ojczyzny. Tego nie zapomnę”.

Obaj zacytowani walczyli w Powstaniu Warszawskim, podobnie jak kolejny, Włodzimierz Hermanowski, urodzony w 1925 roku. Pochodził z rodziny o tradycjach powstańczych. Pytany o ich wpływ na swoje wychowanie, mówił, że właśnie obserwowanie weteranów lat 1863 i 1864 było dla niego i jego rówieśników wyraźną wskazówką, co powinni zrobić, gdy Polska ponownie zniknęła z map świata. „Trudno było nie postąpić podobnie i zawieść swoje nadzieje i nadzieje, które społeczeństwo w nas pokładało” – mówił.

I rzeczywiście, gdy przyglądamy się motywacjom kierującymi ludźmi, którzy wstępowali do konspiracji po wrześniu 1939 r. i szli do Powstania Warszawskiego, dostrzegamy, że funkcjonująca w rodzinie pamięć o przodkach, którzy walczyli w powstaniach – kościuszkowskim, listopadowym, styczniowym – czy w Legionach Polskich odgrywała ważną rolę. Oprócz pragnienia zemsty na wrogu, poczucia obowiązku żołnierskiego czy w końcu presji towarzyskiej była kluczowym elementem budowania chęci do walki z okupantem.

Ale nie zawsze to wychowanie było przyjmowane bezkrytycznie. W domu jednego z bohaterów obrony warszawskiej Starówki Stanisława Komornickiego (rocznik 1924), który do historii przejdzie jako „Nałęcz”, ważną rolę odgrywały opowieści o powstańcu styczniowym Władysławie Komornickim. Jego portret pędzla Juliusza Kossaka na zawsze zapadł w pamięci Stanisława, który rósł, słuchając o powstaniach i ich bohaterach. Rodzice co roku zawozili go na grób Władysława, zabitego przez Rosjan 2 czerwca 1863 r. Zwolennikiem takiego przygotowywania młodego człowieka do przyszłego życia był przede wszystkim jego ojciec. Matka była bardziej praktyczna. Stawiała na naukę i otwarcie krytykowała romantyczne nastawienie swojego męża. Gdy jednak ten zmarł podczas okupacji, razem z synem odwiozła jego ciało na wieś, aby złożyć je w jednej mogile z Władysławem. Trzy lata później odprowadziła Stanisława idącego do powstania, które na początku będzie nazywane sierpniowym. Miał wówczas 20 lat. Zaledwie rok mniej niż Władysław, gdy szedł do styczniowego. ©Ⓟ