Do Sądu Najwyższego wpłynęło zaledwie kilkaset skarg dotyczących przebiegu głosowania. W PiS zapadła kierunkowa decyzja, by tą drogą nie dążyć do podważenia rezultatów.

Przed wyborami po obu stronach politycznej sceny pojawiały się obawy, że przegrani nie będą chcieli się pogodzić z wynikiem, czego efektem mogą być masowe protesty kierowane do Sądu Najwyższego. To z tego względu zarówno opozycja, jak i PiS rekrutowały tysiące ludzi do korpusów ochrony wyborów, których zadaniem było przypilnować pracy członków komisji i generalnie sytuacji w lokalach wyborczych.

Bez wpływu

Wczoraj minął termin na wnoszenie do SN protestów po minionych wyborach parlamentarnych i ogólnokrajowym plebiscycie. Jak podał nam SN, według stanu na godz. 14.20 wpłynęło 246 protestów dotyczących referendum i 156 w sprawie wyborów. – Wszystkie protesty dotychczas odnotowane w sądzie pochodzą od wyborców. Żaden ze złożonych protestów nie został jeszcze rozpatrzony – poinformowała nas Karolina Truszczyńska z Centrum Informacyjnego Sądu Najwyższego.

– Jestem zaskoczony, że tak mało tych protestów. Po pierwszych zapowiedziach wynikało, że będą ich tysiące. Ze wstępnych wniosków zagranicznych misji obserwacyjnych wynika, że pod względem organizacyjnym i przy tak dużej frekwencji administracja wyborcza i Centralny Rejestr Wyborców zdały egzamin – mówi szef PKW Sylwester Marciniak.

W PiS uznano, że protestować warto byłoby tylko wtedy, gdyby dało to mandaty

Z naszych ustaleń wynika także, że niewielką popularnością cieszyła się możliwość przesyłania na rządowe serwery przez mężów zaufania materiałów filmowych dokumentujących ewentualne nieprawidłowości w lokalach wyborczych.

Ostateczna liczba protestów zapewne będzie większa, bo choć termin był do wczoraj, to mogą spłynąć jeszcze listy (według przepisów można je wysłać tylko za pośrednictwem Poczty Polskiej) i w tym przypadku liczy się data na stemplu pocztowym. Protesty składać może wyborca, pełnomocnik wyborczy oraz przewodniczący właściwej komisji wyborczej. Takiej możliwości nie mają inne podmioty, np. spółki, fundacje, związki itd.

Po wyborach parlamentarnych w 2015 r. do Sądu Najwyższego wpłynęło 77 protestów (27 uznano za zasadne), w 2019 r. – 279 protestów (10 uznano za zasadne), natomiast po wyborach prezydenckich w 2020 r. – 5847 protestów (93 uznano za zasadne). Co warto odnotować, w żadnym z tych przypadków nie przełożyło się to na unieważnienie samych wyborów.

Strachy na Lachy

Jak wynika z naszych informacji, w PiS podjęto kierunkową decyzję, by nie rozkręcać masowej akcji wnoszenia protestów wyborczych. – Nie wiem, jaka jest finalna decyzja, ale kierunkowa była taka, by nie przesadzać z żadnymi protestami, jeśli nie chcemy tworzyć wrażenia, że szyjemy jakieś teorie spiskowe. To i tak nie przejdzie, więc po co to robić – mówi nam polityk PiS. Ewentualne interwencje miały się zdarzać w przypadkach, w których uznanie nieprawidłowości mogło zmienić wynik w sprawie przyznana poszczególnych mandatów.

Tym mniejszy interes w zachęcaniu do protestów ma dotychczasowa opozycja, która za chwilę może zacząć tworzyć rząd, więc nie ma powodu, by kwestionować wynik wyborów. – Okazało się, że jak to w Polsce, strachy na Lachy. A wszystko odbyło się w miarę normalnie, miały być czołgi na ulicach, nieuznawanie wyników wyborów, a mamy jednoznaczny wynik i w miarę normalne przekazanie władzy – mówi socjolog polityki prof. Jarosław Flis.

Nie warto powtarzać

Osobną kwestią jest referendum. Tu już w trakcie niedzielnego głosowania pojawiły się informacje i zarzuty, że w części komisji, wbrew rekomendacji PKW, zadawane jest pytanie, czy wyborca chce pobrać komplet kart do głosowań albo czy chce kartę referendalną. Ale także w tym przypadku raczej nie ma mowy o masowych protestach czy próbie wzruszenia wyników plebiscytu. – Może były nieprawidłowości, ale gdyby SN uznał, że to miało wpływ na wynik, to jedyną drogą rewizji jest powtórzenie referendum, tylko że wtedy frekwencja pewnie będzie 10-proc. – zauważa polityk PiS. A PiS nie ma w tym żadnego interesu, bo dziś może się posługiwać argumentem, że w referendum wzięło udział 11 mln Polaków i w przeważającej większości odpowiedzieli zgodnie z sugestią partii na wszystkie cztery pytania, czyli cztery razy „nie”.

Zmiany konieczne

Jeszcze przed wyborami niektórzy komentatorzy wskazywali, że podstawą do ewentualnego unieważnienia wyborów może być to, że już w ponad połowie z 41 okręgów wyborczych do Sejmu zaburzona jest tzw. norma przedstawicielska, mówiąca o tym, ilu posłów wybieranych jest w danym okręgu ze względu na liczbę mieszkańców. Od lat – mimo zmian demograficznych i migracji ludności zwłaszcza do dużych miast – ustawodawca tej normy nie aktualizuje i w rezultacie już w 21 okręgach liczbę mandatów należałoby albo zredukować, albo podwyższyć. W kolejnych latach zaburzenie normy przedstawicielskiej będzie się tylko pogłębiać, ale na razie nie ma ono istotnego wpływu na podział mandatów w skali ogólnopolskiej. Jak wyliczył dr Maciej Onasz, politolog z Uniwersytetu Łódzkiego, gdyby skorygować liczbę mandatów w okręgach zgodnie ze wskazaniami Państwowej Komisji Wyborczej, przydziały mandatowe poszczególnych komitetów zmieniłyby się w stopniu minimalnym, tzn. PiS miałby ich 196 (zamiast 194), KO – 156 (zamiast 157), Trzecia Droga – 64 (zamiast 65), Lewica – 28 zamiast (26).

Pytanie, czy dla tworzącej się koalicji rządowej jednym z priorytetów nie okaże się właśnie wykonanie sugestii PKW dotyczącej urealnienia normy przedstawicielskiej. Jednak nie do końca wszyscy mogą się palić do tego pomysłu, ponieważ np. PSL – podobnie jak PiS – jest relatywnie silne w tych okręgach, w których norma jest zaburzona. ©℗