Kwestia genderowa okazała się istotniejsza niż cztery lata temu. Kobiety szukały na listach kobiet i głosowały ze względu na płeć – mówi dr hab. Przemysław Sadura.

Analizuje pan zachowania wyborców od lat, więc chyba nic nie mogło pana zaskoczyć przy tych wyborach?

Ale owszem, wiele rzeczy – na przykład historycznie najwyższa frekwencja. Ale też to, jak w kilku obszarach wyborcy skorygowali decyzje liderów partii politycznych.

Jak to?

Jeden z przykładów: część partii nadal nie wpuściła kobiet na górę list wyborczych, tymczasem w wielu okręgach kandydatki przeskoczyły swoich partyjnych kolegów i to one wejdą do Sejmu. Będę to potwierdzał jeszcze w badaniach, ale intuicyjnie uważam, że kwestia genderowa okazała się o wiele istotniejsza niż cztery lata temu. To znaczy, że kobiety szukały na listach kobiet i głosowały ze względu na płeć. Tak się działo również wcześniej, ale teraz to miało większą siłę rażenia.

A frekwencję jaką pan obstawiał?

Sześćdziesiąt kilka procent. Tego, co się wydarzyło, nie przewidziałem.

Co na nią wpłynęło?

I to jest kolejne zaskoczenie: moim zdaniem ludzi do pójścia do wyborów zachęciły pozytywne emocje, które pod koniec kampanii były paliwem opozycji. Wcześniejsze tygodnie to czas bardzo emocjonalny i wyjątkowo brutalny – PiS w tej narracji został do końca, a opozycja ją zmieniła, robiąc eksperyment psychologiczny. I on się sprawdził. Ludzie nagle poczuli, że jest nadzieja i że jest sens iść na wybory. Bo hasło, że każdy głos się liczy, przestało być sloganem. Zresztą widać to było w kolejkach przed lokalami, również w nocy, bo mieli poczucie, że to ma sens. Ciekawe jest, że robili to w pozytywnej, festiwalowej atmosferze. I tu zadziała się jeszcze jedna rzecz: wyborcy opozycji zaczęli głosować kolektywnie i to znów przykład na to, że wyprzedzili w tym decyzje liderów.

To znaczy?

W badaniach wychodzi, że to wyborcy partii rządzącej do tej pory szli do wyborów razem. Najpierw wspólnie, często rodzinnie wybierali, na jaką partię głosują, dyskutowali o tym przy obiadach rodzinnych, a potem wychodzili razem po kościele, całą rodziną oddać głos. A dla wyborcy opozycji i decyzje, i wyjście do lokalu to były kwestie indywidualnie. Teraz, choć liderzy się nie zjednoczyli, to elektoraty już tak.

Chce pan powiedzieć, że liderzy partii nie nadążają za potrzebami wyborców?

Tak się stało również z młodymi. Frekwencja robi wrażenie, ale zaskoczyło mnie jeszcze to, że była relatywnie najniższa w dwóch grupach. Młodych i najstarszych. To paradoks.

Z czego to wynika?

To efekt niskiej socjalizacji obywatelskiej. To porażka szkół i edukacji w zakresie wychowania obywatelskiego, ale i socjalizacji rodzinnej. Badania, które sam prowadziłem w ostatnich miesiącach, pokazywały, że młodzi nie czekają na uzyskanie pełnoletniości, żeby tylko móc zagłosować. Nie cieszą się na myśl o uzyskaniu praw wyborczych, to dla nich obojętne. Chęć udziału w wyborach jest niska, a w im młodszej grupie, tym bardziej jest to zaskakujące. Ale jest też tak, że żadna z partii nie dała oferty dla najmłodszych.

A Konfederacja?

Akurat ta partia to świetny przykład rozminięcia się potrzeb elektoratu z tym, co proponują im liderzy partyjni. Konfederacja zupełnie nie rozumie specyfiki tego pokolenia. Dla dzieciaków – niezależnie od tego, czy deklarują się jako konserwatyści, czy nie – niektóre kwestie są tak oczywiste, że nawet nie rozważają, że może być inaczej. Nawet jeśli nie jest to pokolenie euroentuzjastów, to obecność w UE jest dla nich czymś oczywistym. Byli w niej od dziecka. I choć nie jest dla nich oczywista równość płci, to jednak są dość liberalni światopoglądowo. Doświadczyli kultu JPII, ale są sceptycznie nastawieni do Kościoła i kwestie ideologiczne nie są tak ważne dla nich. I to, co ich przyciągnęło na moment do Konfederacji, to były postulaty ekonomiczne. Na przykład obniżki podatków. Ale kiedy Konfederacja zaczęła się cieszyć popularnością mediów, to dość obszernie zaczęły być też omawiane ich programy wyborcze, co im zaszkodziło. Wyborcy mogli się dowiedzieć, co Konfederacja myśli o innych kwestiach niż podatki. A jak jeszcze zaczęły im spadać sondaże, to w jakimś autodestrukcyjnym odruchu partia zaczęła wracać do konserwatywnego programu. A to zupełnie nie było atrakcyjne dla młodych wyborców. Dla sporej części tak samo oczywiste jest to, że Polska jest w UE, jak i to, że nie muszą płacić podatków. I Konfederacja nie potrafiła tego wychwycić.

To co mogłoby ich przyciągnąć?

To doświadczenie pokazuje, że młodzi mogą być potencjalnie otwarci na populistyczny przekaz, ale nie może to być populizm konserwatywny. Albo inaczej, nie może to być populizm oderwany od wartości tego pokolenia i tego, czym żyją na co dzień. Gdyby się pojawiła partia, która byłaby wolnościowa w sensie pewnego liberalizmu światopoglądowego połączonego ze skrajnym liberalizmem gospodarczym, ba, wręcz darwinizmem społecznym, to to mogłoby trafić do młodych. To musiałby być taki populizm 3.0 – to jednak jeszcze przed nami. Teraz takiej partii nie ma. ©℗

Rozmawiała Klara Klinger