Udało się wytworzyć wrażenie, że stawka tych wyborów jest jeszcze większa niż trzy lata temu w wyborach prezydenckich – mówi dr Marta Żerkowska-Balas, socjolożka i politolożka z Katedry Polityki i Polityk Publicznych SWPS w Warszawie, członkini zespołu Centrum Studiów nad Demokracją SWPS.

Polaryzacja wygrała te wybory?
ikona lupy />
Marta Żerkowska-Balas, politolożka z SWPS / Materiały prasowe / fot. Mat. prasowe

Można tak powiedzieć. Warto jednak zauważyć, że w dużej mierze nie jest to klasyczny podział na dwie partie polityczne. Mamy do czynienia raczej z dwoma obozami: PiS i anty-PiS. W tym drugim różnorodność jest trochę większa, bo składa się z czterech ugrupowań. Dodatkowo sama Koalicja Obywatelska w środku jest różnorodna.

Frekwencja – najlepsza od wyborów w 1989 r. – pokazała, jak duże emocje towarzyszyły temu głosowaniu. Udało się wytworzyć wrażenie, że stawka tych wyborów jest jeszcze większa niż trzy lata temu w wyborach prezydenckich. Ludzie mieli przekonanie, że każdy głos ma znaczenie, że każdy głos może przyczynić się do zwycięstwa jednej albo drugiej strony.

Wyniki late poll wskazują, że Prawo i Sprawiedliwość nie będzie w stanie sprawować władzy, a z klubu parlamentarnego zniknie kilkudziesięciu posłów. Co się wydarzyło?

Mieliśmy do czynienia ze słabą kampanią wyborczą PiS, budowaną głównie na nienawiści do Donalda Tuska i całej opozycji. To za mało. Badania, które przeprowadziliśmy, pokazują, że żeby wygrać wybory, potrzebne są konkretne propozycje. Coś pozytywnego, na czym można oprzeć kampanię. Wspólny wróg może pomóc, ale nie wystarczy do wygranej w wyborach. Dotychczas Prawu i Sprawiedliwości udawało się prawidłowo odczytywać nastroje Polaków i odpowiedniego reagować na potrzeby społeczeństwa. W tych wyborach było jednak inaczej – nie brakowało odgrzewanych kotletów w postaci nowelizacji programu 500+, na których oparto się już po raz trzeci, tańszych leków, które zostały już de facto wprowadzone, czy obietnic mieszkaniowych, które zostały zapowiedziane już wcześniej. I o ile dla twardego elektoratu brak nowych pomysłów nie okazał się problemem, o tyle dla elektoratu transakcyjnego był to spory zawód. Tych nowych korzyści jednak zabrakło.

Wynik wyborczy poprawiła za to Koalicja Obywatelska. Ugrupowanie Donalda Tuska przeprowadziło rzeczywiście dobrą kampanię wyborczą czy raczej skorzystało na słabej kondycji PiS?

Trzeba przyznać, że kampania KO umiejętnie oddziaływała na emocje wyborców, czyli na to, w czym do tej pory królował PiS. Przy okazji pokazali chęć współpracy z innymi ugrupowaniami. Skutecznie mobilizowali swoich wyborców, organizując dwa marsze, w czerwcu i październiku. Koalicja Obywatelska była głośna, zauważalna w przestrzeni publicznej. Pokazała, jak wielu ma zwolenników. Budowała przekonanie, że zwycięstwo jest możliwe. To – obok konkretnych propozycji programowych i pracy w terenie – pozwoliło przekonać niezdecydowanych do oddania głosów na ich kandydatów.

Czarnym koniem tych wyborów okazała się Trzecia Droga. W tym wypadku debata pomogła?

Częściowo na pewno tak, choć myślę, że przede wszystkim pomogły media. W pewnym momencie zaczęły pojawiać się informacje, że Trzecia Droga może nie przekroczyć ośmioprocentowego progu wyborczego. Pojawił się przekaz, który uświadomił opozycyjnym wyborcom, że obecność Trzeciej Drogi w Sejmie jest niezbędna, aby można było sformułować nowy rząd. To zmobilizowało część osób, aby oddać głos na Trzecią Drogę. Świetny wynik jest jednak pewnym asem w rękawie, który może powodować, że rozmowy koalicyjne pomiędzy przyszłymi koalicjantami będą naprawdę trudne. Jedynym wspólnym mianownikiem będzie wola „naprawy Polski”, dopiero później przyjdzie czas na rozmowy o różnicach programowych.

Największym przegranym na opozycji może czuć się Lewica. Wynik 8,6 proc. jest dużo gorszy od tego sprzed czterech lat.

To prawda, choć w przypadku Lewicy nie tylko cyfry mają znaczenie. W 2019 r. Lewicy udało się wrócić do parlamentu, a teraz wszystko wskazuje na to, że wrócą do władzy. To jest pewien sukces.

Jeśli jednak doszukiwać się ofiar wysokiej polaryzacji, to pewnie należałoby wskazać na Lewicę. Część głosów również odpłynęła do Koalicji Obywatelskiej po to, żeby zagłosować przeciwko Prawu i Sprawiedliwości. Podobną sytuację mieliśmy w 2007 r., kiedy wyniki mniejszych partii były dużo słabsze, właśnie dlatego, że wyborcy głosowali na PiS albo PO.

Spory zawód mogą czuć także wyborcy Konfederacji. Ambicje skrajnej prawicy były ogromne, wynik miał być dwucyfrowy, w okolicach 13–15 proc. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna, słynnego stolika nie udało się wywrócić. Co zawiodło?

Myślę, że czynników jest kilka. Do końca czerwca politykom Konfederacji skutecznie udawało się narzucać ton kampanii w mediach społecznościowych. Ich przekaz był w miarę jasny i klarowny. Dużo zmieniło się po wakacjach, kiedy przyszedł czas konfrontowania poglądów Konfederacji z innymi ugrupowaniami. Wśród polityków można było zaobserwować brak spójnej i przemyślanej oferty programowej. Na ostatniej prostej na pierwszy plan powrócił Janusz Korwin-Mikke, a wraz z nim prześmiewczy i cyniczny sposób prowadzenia polityki. Konfederacja nie skupiła się na poważnych sprawach. Wyborcy, którym zależało na liberalizmie ekonomicznym, uciekli do innych ugrupowań, przede wszystkim do Trzeciej Drogi i Koalicji Obywatelskiej.

Jak będą wyglądały kolejne tygodnie? Należy spodziewać się pokojowego przekazania władzy czy raczej czeka nas okres solidnych perturbacji?

Jarosław Kaczyński w trakcie swojego powyborczego przemówienia oficjalnie dopuścił możliwość, że PiS znajdzie się w opozycji. To daje pewną nadzieję, że cały proces odbędzie się w miarę pokojowo. Oczywiście ze względu na oczekiwania swojego elektoratu Zjednoczona Prawica musi podjąć pewne, nawet iluzoryczne, próby tworzenia większości parlamentarnej. Zresztą taka narracja już teraz dominuje wśród polityków PiS, którzy podkreślają w mediach, że nie wszystko jest jeszcze przesądzone.

W tym momencie najwięcej zależy od prezydenta Andrzeja Dudy. Nie wiemy, jakie decyzje podejmie, komu powierzy misję utworzenia rządu i czy zdecyduje się współpracować z politykami dotychczasowej opozycji. Jeśli nie, nowy rząd będzie miał pod górkę już od samego początku – nic nie będzie mogło się wydarzyć ze względu na prezydenckie weta, każda decyzja nowej władzy będzie opóźniana. Przed nową koalicją rządową stoi naprawdę duże wyzwanie, biorąc pod uwagę obietnice, do których realizacji zobowiązali się przed 15 października. ©℗

Rozmawiał Marek Mikołajczyk

Nowy rząd może być nawet za dwa miesiące

Konstytucja przewiduje trzy ścieżki wyłonienia rządu po wyborach. W pierwszej dużą rolę odgrywa prezydent, który m.in. desygnuje premiera. Jeśli ta próba zakończyłaby się niepowodzeniem, inicjatywę przejmuje Sejm. Gdyby posłom nie udało się powołać rządu, inicjatywa wraca do prezydenta.

Pierwsze posiedzenia Sejmu i Senatu zwołuje prezydent na dzień przypadający w ciągu 30 dni od dnia wyborów. Potem na każdy krok jest przewidziane 14 dni. Jeśli za trzecim podejściem nie uda się wyłonić rządu, prezydent skraca kadencję Sejmu i zarządza nowe wybory. ©℗