To wyborcy opozycji zdecydują, czy przeforsowane przez PiS referendum będzie wiążące. Żeby tak się stało, do urn musi pójść 50 proc. uprawnionych do głosowania. W obecnych realiach ta połowa to niespełna 15 mln osób.

Na wybory w 2019 r. poszło ponad 8 mln wyborców PiS. Przy obecnych notowaniach partii rządzącej zamiar powtórzenia tego wyniku to bardzo wysoko ustawiona poprzeczka, ale – jak widać – nawet taki sukces PiS dałby zaledwie nieco ponad połowę liczby głosów potrzebnych, by referendum było wiążące. To, czy próg zostanie osiągnięty, zależy od tego, jaką strategię przyjmą sympatycy opozycji. – To ma być referendum za tym, czy chcesz być młody, piękny i bogaty, i czy jesteś przeciwko szarości, biedzie i złej pogodzie – mówi Przemysław Wipler z Konfederacji. Partie opozycyjne nie mają interesu w tym, by podbijać wagę plebiscytu. Przeciwnie – będą robiły wszystko, by ją z minimalizować. Potencjalnie istnieją trzy strategie, które mogą im w tym pomóc.

Pierwsza to bojkot – jawny lub ukryty. Jawny to odmowa wzięcia referendalnej karty. W tym przypadku – co opisywaliśmy – odmowa przyjęcia karty będzie sugerowała, że głosujący nie jest wyborcą PiS. Na terenach, gdzie dominuje partia Jarosława Kaczyńskiego, część wyborców opozycji może się bać ujawnić w ten sposób swoje sympatie. Ale to może także działać w drugą stronę. Już dziś po opozycyjnej stronie słychać nawoływania liderów opinii do bojkotu. W dużych miastach, gdzie przeważa elektorat opozycyjny, to wzięcie karty może być postrzegane jako akt odwagi. Teoretycznie możliwy, choć prawnie wątpliwy jest inny sposób bojkotu, czyli wzięcie karty, ale niewrzucenie jej do urny. To sposób niezgodny z prawem, bo karty referendalnej nie można ani wynosić z lokalu, ani zniszczyć, ale nie można wykluczyć, że część wyborców się na to zdecyduje. Obie metody prowadzą do obniżenia frekwencji, ponieważ zgodnie z ustawą referendalną oraz opublikowanymi już przez Państwową Komisję Wyborczą wzorami protokołów dla podliczania wyników referendum do frekwencji liczy się nie liczba kart wydanych przez komisję, ale tych wyjętych z urny. Jak wynika z naszych informacji, zalecenie jawnego bojkotu rozważa Lewica, ale na razie żadne decyzje nie zostały podjęte. Podobne głosy słychać wśród liderów opinii na opozycji czy sympatyzujących z nią instytucji, np. Forum Obywatelskiego Rozwoju.

Strategia numer dwa, która na razie wygląda na najbardziej powszechną, to zignorowanie referendum w trakcie kampanii i pozostawienie decyzji wyborcom. Słyszymy o tym od polityków Koalicji Obywatelskiej, Polskiego Stronnictwa Ludowego i Konfederacji. – Po co mamy podbijać pomysł PiS? Nie chcemy się tym zajmować, to nie ma znaczenia – słyszymy w partii Donalda Tuska. Z kolei z PSL i Konfederacji słychać inny przekaz. – Nasi wyborcy mają własny rozum, niech głosują zgodnie z własnym sumieniem – mówią nasi rozmówcy. To także rodzaj pośredniego apelu do wyborców, by wzięli pod uwagę, że to nie referendum, ale plebiscyt za rządem. Ostatnia strategia to sprzeciw poprzez głosowanie na „nie” albo oddanie nieważnego głosu. Ten pierwszy przypadek ze względu na sposób postawienia pytań w zasadzie nie sensu. – Gdybyśmy mieli głosować, to tak jak PiS, bo na te pytania nie da się odpowiedzieć inaczej – słyszymy w opozycji. Głosowanie na „nie” i oddanie głosu nieważnego zwiększają przy tym frekwencję, więc żadna z opozycyjnych partii nie rozważa tej strategii na serio.

Powyższy przegląd możliwych zachowań opozycji wskazuje, że spora część wyborców opozycji nie weźmie udziału w referendum, więc jego wynik wiążący jest mało realny. Kolejny raz widać, że Polska nie ma szczęścia do ogólnopolskich plebiscytów. Żadna władza w ostatnich latach nigdy nie była zainteresowana zdaniem Polaków w ważnych tematach na tyle, by rozpisywać referenda i na ich podstawie (w przypadku wiążącego wyniku) przygotować odpowiednie przepisy. W 2015 r. referendum miało jedynie posłużyć do ratowania pikującej kampanii Bronisława Komorowskiego – jak wiadomo, z opłakanym skutkiem. W tym roku ma to być dopalacz kampanijny PiS, który dodatkowo wprawia w kłopot opozycję i jej wyborców. Trzeciej takiej sytuacji nie chcemy już chyba doświadczać, więc chyba najwyższa pora zastanowić się, jak zastopować referendalne nadużycia.

Rację ma rzecznik praw obywatelskich Marcin Wiącek, który na antenie TVN24 stwierdził, że plan zorganizowania referendum razem z wyborami powinien być powodem do rewizji przepisów. Przepisy zezwalające na łączenie referendum z wyborami opierały się na racjonalnych przesłankach, dotyczących podbijania frekwencji czy minimalizowania kosztów. Tyle że autorzy tych regulacji nie wzięli pod uwagę, że ta sytuacja może rodzić problemy, które dziś obserwujemy. ©℗