Pojawiające się tu i ówdzie mrzonki o polsko-ukraińskiej federacji spełniły się w jednym aspekcie: umiejętności zaskakiwania partnera niespełnianiem poczynionych uzgodnień.

Najnowsza historia rozmów Warszawy z Kijowem obfituje w takie przykłady, które jednak, co wypada podkreślić, nie rzutują na ogólnie dobry stan ani strategiczne znaczenie naszych stosunków.

Przedstawmy krótką chronologię rozwiązywania kryzysu zbożowego. 6 kwietnia w Warszawie gości Wołodymyr Zełenski. Ukraiński prezydent jest przyjmowany z największymi honorami. Goście i gospodarze prześcigają się w podkreślaniu, jak dobre i pełne zaufania są dwustronne relacje. Obie strony ostrożnie dobierają słowa, gdy mowa o sprawach trudniejszych, jak historia czy zboże, ale zapewniają, że zręby ugody w sprawie ziarna zostały dograne. Teraz trzeba je tylko uszczegółowić i przelać na papier.

Zajmują się tym ministrowie rolnictwa Polski Robert Telus i polityki agrarnej Ukrainy Mykoła Solski. 7 kwietnia politycy spotykają się w Dorohusku. Założenie jest proste: zboże nie może zalewać polskiego rynku, ale też Ukraina nie może stracić okna na świat. Porozumienie ma zakładać wzmocnioną kontrolę tranzytu. Solski powie nawet później, że Warszawa ze zrozumieniem odnosiła się do postulatu zwiększenia tranzytu przez nasz kraj do portów bałtyckich, holenderskich i niemieckich. Kijów chciał powalczyć o zachowanie kontrahentów z Afryki i Azji, a Polska miała mu w tym nadal pomagać. 14 kwietnia Solski i Telus przez telefon potwierdzili te założenia i umówili się na spotkanie w Warszawie – w poniedziałek, 17 kwietnia, gdzie układ miał zostać podpisany.

Tytuł słynnej powieści science fiction Arkadija i Borisa Strugackich głosi, że „Poniedziałek zaczyna się w sobotę”. Tak też było i tym razem. Na dwa dni przed przyjazdem Solskiego lider PiS Jarosław Kaczyński ogłosił, że Polska zamknie drzwi dla ukraińskiego zboża w ogóle, co zostało przelane na papier w postaci rozporządzenia ministra rozwoju i technologii. Solski był wyraźnie skołowany. Kijów stara się ważyć słowa, ale minister przyznał, że dopiero podczas wizyty w Polsce zorientuje się, co się wydarzyło. Ergo, nikt Ukraińców nie uprzedził. Pozwolę sobie nawet postawić hipotezę badawczą, że także minister Telus mógł się dowiedzieć o planach swojego rządu relatywnie późno. Gdyby było inaczej, nie potwierdzałby ustaleń w piątkowej rozmowie z Solskim.

Jednak sytuacja, w której umawiamy się na jedno, by tego potem nie wykonać, nie jest nowa. Tak było przecież ze sporami historycznymi, które zaostrzyły się po 2016 r., gdy w Polsce zniszczono kilka tablic upamiętniających żołnierzy ukraińskiego podziemia, za co Kijów ukarał nas zakazem ekshumacji polskich ofiar, w tym ofiar zbrodni wołyńskiej. Na poziomie politycznym sprawa jest już teoretycznie załatwiona. Ukraińcy obiecali, że zakaz cofną, a Polacy, że odnowią tablicę w Monasterzu. Tak się stało, ale nie do końca. Ekshumacje na dobre nie ruszyły, a tablica została odnowiona, ale nie zawiera nazwisk poległych upowców. Inny przykład dotyczy kwestii bardziej praktycznej. W 2016 r., w obecności prezydentów Andrzeja Dudy i Petra Poroszenki, padła obietnica, że w najbliższym czasie liczba przejść granicznych zostanie podwojona. Od tej pory powstało jednak tylko jedno nowe przejście, za co Ukraińcy zapłacili w najgorszy możliwy sposób – wielodobowymi zatorami uchodźców na samym początku rosyjskiej inwazji. ©℗