Tak czy inaczej w zachodniej ekonomicznej blogosferze zaroiło się teraz od prac pod hasłem „Co po wojnie?”. Weźmy choćby „Jakich reform instytucjonalnych potrzebuje Ukraina?” Gerarda Rolanda (Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley) oraz Tymofija Miłowanowa (prezesa Kijowskiej Szkoły Ekonomicznej). I dodajmy do tego może jeszcze pracę „Kilka uwag o pomocy i odbudowie Ukrainy” Sandera Winckela. Nie są to teksty przełomowe. Przeciwnie – uderza w nich właśnie to, że są dokładnie takie, jakich można by się spodziewać. Zawierają ten sam pierwiastek postkolonialnego myślenia, który był zawarty we wszystkich podobnych planach odbudowy bloku wschodniego po upadku ZSRR. Nie ukrywają tego specjalnie. W każdym możemy przeczytać: bardzo współczujemy Ukrainie, że została zaatakowana przez Rosję i wiele musiała wycierpieć, ale jeśli mamy wyłożyć pieniądze, to... I tutaj zaczyna się dobrze znana wyliczanka.
Oczywiście Ukraina musi się stać przede wszystkim, „krajem praworządnym”. A więc priorytetem ma być reforma wymiaru sprawiedliwości. Będzie ona długofalowa, bo ma polegać na „wykształceniu nowej generacji sędziów wykształconych przez nieskorumpowanych ekspertów, których na Ukrainie brakuje” (to dosłowny cytat). Co zaś w krótkim okresie? Po pierwsze, europejscy donatorzy pomocy dla Ukrainy muszą zadbać o to, by rozliczenie prorosyjskich kolaborantów było szybkie i odbyło się z zachowaniem praw człowieka. W okresie średnim zadaniem będzie zaś „uniknięcie zainstalowania się na Ukrainie demokracji nieliberalnej”.