W listopadzie zaprezentujemy projekt ustawy dotyczący powołania komisji weryfikacyjnej odnośnie tzw. afery taśmowej - powiedział w piątek w Studiu PAP rzecznik rządu Piotr Müller. Jak ocenił, głównym problemem komisji śledczych jest to, że stają się one teatrem politycznym.
Premier Mateusz Morawiecki powiedział w środę, że jest on zwolennikiem powołania komisji weryfikacyjnej do zbadania potencjalnych działań i kontaktów służących uzależnieniu Polski od Rosji. "Przygotujemy w ciągu najbliższych dwóch tygodni odpowiednie regulacje, odpowiednią ustawę, która by to uregulowała. Poprzez tę ustawę przedstawimy, w jaki sposób najlepiej byłoby to zweryfikować" - mówił szef rządu. Wcześniej rzecznik PiS Radosław Fogiel poinformował, że jego ugrupowanie złoży wniosek o powołanie komisji weryfikacyjnej ds. tzw. afery podsłuchowej w odpowiedzi na złożony przez KO wniosek o powołanie komisji śledczej w kontekście "przeciwdziałania wpływom zagranicznych służb specjalnych".
Rzecznik rządu Piotr Müller w piątek w rozmowie z PAP.PL pytany, kiedy zaprezentowany zostanie projekt ustawy dot. powołania komisji weryfikacyjnej odpowiedział, że "w tym miesiącu". "Pracujemy w tej chwili koncepcyjnie nad projektem ustawy w tym zakresie, bo uznajemy, że nie powinna to być komisja śledcza rozumiana w sposób parlamentarny, czyli sejmowa komisja śledcza, złożona z polityków. To jest główny problem, bo wtedy zaczyna się robić z tego teatr polityczny" - zaznaczył.
Müller zauważył, że w historii parlamentu były też komisje śledcze, które "wykonały bardzo dobrą pracę", natomiast w jego ocenie obecna polaryzacja sceny politycznej powoduje, że "forma komisji śledczych nie spełnia tej roli, którą spełniała kiedyś".
Pytany, kto miałby wejść w skład komisji zaznaczył, że "zapewne będą to osoby powołane przez parlament". Przypomniał, że tak wyglądała procedura w przypadku komisji ds. reprywatyzacji warszawskiej. Jednak, jak dodał, "tutaj ostatecznej decyzji nie ma". "To jest specyficzna formuła prawna, która nie występuje za często w polskim porządku prawnym, dlatego też trzeba się zastanowić, w jaki sposób tę komisję skonstruować" - dodał.
Rzecznik rządu podkreślił, że celem komisji jest kompleksowe i rzetelne przebadanie umów w zakresie polskiej energetyki zawieranych po roku 2007, "aby opinia publiczna poznała fakty w zakresie tego, co robiła ekipa Donalda Tuska". "To oni chcieli długoterminowych kontraktów Rosją, to oni nie zbudowali gazociągu Baltic Pipe, to oni mówili o prywatyzacji ważnych spółek paliwowych i energetycznych w Polsce" - oświadczył Müller.
Klub KO złożył wniosek o powołanie komisji śledczej ds. zbadania prawidłowości, legalności oraz celowości działań podejmowanych przez organy i instytucje publiczne w celu zapobiegania i przeciwdziałania wpływom zagranicznych służb specjalnych na politykę energetyczną Polski w okresie od 1 lipca 2013 r. do 20 października 2022 r., a także zaniechań w zakresie wykrycia tychże wpływów w drugiej połowie października.
To pokłosie wcześniejszej publikacji tygodnika "Newsweek", który napisał, że Marcin W. - wspólnik biznesowy Marka Falenty, skazanego za organizację w latach 2013-2014 podsłuchów najważniejszych osób w państwie - zeznał w śledztwie dotyczącym spółki zajmującej się sprowadzaniem do Polski węgla z Rosji, której współwłaścicielem był Falenta, że zanim taśmy nagrane w restauracji "Sowa i Przyjaciele" wstrząsnęły polską sceną polityczną, trafiły w rosyjskie ręce, a "prokuratura wszczyna śledztwo, ale unika wątku szpiegostwa" w tej sprawie.
Szef PO Donald Tusk, odnosząc się wówczas do publikacji "Newsweeka", stwierdził, że tylko komisja śledcza, niezależna od ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry i prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, mogłaby wyjaśnić, na czym polega wpływ rosyjskich służb na energetyczną politykę PiS. Uznał też Marcina W. za wiarygodnego świadka.
W reakcji na te słowa Ziobro zapowiedział upublicznienie protokołów dotyczących zeznań Marcina W. Zostały one opublikowane na stronie Prokuratury Krajowej. Wynika z nich m.in. że Marcin W. zeznawał (w 2017 i 2018 r.) iż wręczył łapówkę w wysokości 600 tys. euro M.T., "synowi byłego premiera". Miało to mieć miejsce w 2014 r. i jak zeznawał Marcin W., pieniądze włożył do reklamówki ze sklepu Biedronka, a miała to być "prowizja za zgodę" ówczesnych władz na transakcję dotyczącą sprowadzania węgla z Rosji.
Michał Tusk oświadczył, że to "totalne bzdury", że nie poznał Marka Falenty ani Marcina W. i nigdy też nie był przesłuchiwany w tej sprawie. Wskazał też, że prokuratura protokoły z tymi zeznaniami ma "od lat".
(PAP)
Autor: Adrian Kowarzyk
amk/ par/