Podatki są narzędziem politycznej walki o władzę i sprawowania władzy. W walce o nią jedni głoszą hasła obniżenia podatków (coraz mniej jest takich i robią to coraz rzadziej), drudzy, przeciwnie, mobilizują elektorat hasłami ich podwyższenia – ale nie swoim wyborcom, tylko mitycznym „najbogatszym”. Jak już władzę zdobędą, to przy pomocy podatków redystrybuują dochód narodowy (od innych wyborców do swoich), stymulują swoich i regulują wszystko zgodnie ze swoim wyobrażeniem o tym, jak powinna wyglądać rzeczywistość.

Ignacy Morawski „ćwierknął” niedawno na Twitterze, oceniając Polski Ład, że „zmiany podatkowe to esencja polityki i trzeba je interpretować w kontekście politycznym”. I w tym ma absolutną rację. Choć podatki powinny pełnić funkcję fiskalną, pełnią de facto funkcję polityczną, aczkolwiek „doktryna prawa podatkowego” wzdryga się od takiej konstatacji – i wymyśla a to funkcję redystrybucyjną, a to stymulacyjną, a to regulacyjną. A przecież redystrybucja dochodu narodowego (od jednych do drugich), stymulacja (wybranych i godnych) czy nawet regulacja to czysta polityka.
Podatki są narzędziem politycznej walki o władzę i sprawowania władzy. W walce o nią jedni głoszą hasła obniżenia podatków (coraz mniej jest takich i robią to coraz rzadziej), drudzy, przeciwnie, mobilizują elektorat hasłami ich podwyższenia – ale nie swoim wyborcom, tylko mitycznym „najbogatszym”. Jak już władzę zdobędą, to przy pomocy podatków redystrybuują dochód narodowy (od innych wyborców do swoich), stymulują swoich i regulują wszystko zgodnie ze swoim wyobrażeniem o tym, jak powinna wyglądać rzeczywistość.
Doskonale to widać na przykładzie „pisowskiego ładu”, nazywanego „polskim”.

Dać swoim

Gdyby on był „polski”, to inaczej rozkładałby ciężary podatkowe wśród Polaków. Tymczasem podwyższenie – bardzo słuszne – kwoty wolnej od opodatkowania powiązane jest z fiskalnym atakiem na nielubiane przez PiS samorządy (nastąpi gwałtowne obniżenie ich dochodów), bo partia Jarosława Kaczyńskiego nie lubi, jak się ludzie sami rządzą. I atakiem na przedsiębiorców, bo PiS niezależnych od siebie prywaciarzy też nie lubi. Zaś Orlen nadal będzie płacił podatek dochodowy w wysokości 0,7 proc. swoich przychodów. A inni nie będą płacili go wcale, bo przecież mają wysokie koszty swojej działalności i niskie marże.
Biedni zapłacą 5 proc. VAT za szponder z krowy, która całe życie dawała mleko (20 zł za kg), a bogaci też 5 proc. za wołowinę Kobe z krowy, która całe życie słuchała muzyki i była masowana dwa razy dziennie (1,5 tys. zł za kg).
Pieniądze do budżetu na załatanie dziury spowodowanej podwyższeniem kwoty wolnej można pozyskać z opodatkowania przychodów dużych spółek – przez wprowadzenie podatku przychodowego na poziomie 1,5 proc., oraz od konsumpcji – przez ujednolicenie stawki VAT na poziomie 20 proc. Ale to wyborcom PiS się może nie spodobać, bo zauważą jedynie, że więcej zapłacą za żywność, ale już nie zauważą, że mniej zapłacą za gaz, na którym tę żywność będą gotowali.
W politycznej dyskusji o podatkach zawsze pojawia się hasło „sprawiedliwości”. A w kontekście tej sprawiedliwości postulat progresywnego opodatkowania dochodów. Bogatsi mają płacić więcej. Oczywiście bogatsi płacą więcej, bo więcej mają do opodatkowania. Jak ktoś ma milion dochodu i płaci 10 proc., to oddaje fiskusowi 100 tys. A jak ktoś ma tysiąc dochodu i płaci 10 proc., płaci 100 zł. Jak się ma dochód tysiąc razy większy, to się płaci tysiąc razy więcej. Ale jak ma się zapłacić jeszcze więcej – nie tylko kwotowo, ale i procentowo w stosunku do dochodu, to ucieka się do raju podatkowego, gdzie w ogóle nie ma podatku dochodowego. I wtedy jest się nazywanym przez różnych zawistnych „aktywistów” oszustem albo złodziejem. Złodziejem nie jest ten, kto zabiera, tylko ten, kto nie daje sobie zabrać.
Są jeszcze inni zawistnicy. Najczęściej uważają się za lepszych od „Januszy biznesu” i są dotknięci tym, że mają niższe od nich dochody. Dlatego uważają, że państwo powinno te różnice między nimi jeżeli nie zniwelować, to przynajmniej zmniejszyć. I jakoś nie baczą, że Dante w „Boskiej komedii” zawistników umieścił w gorszym miejscu czyśćca niż chciwców. Ale pewnie czytając Thomasa Piketty’ego, domagającego się 75 proc. podatku dla najbogatszych, mogą nie mieć czasu na klasykę.
Wpisuje się w tę narrację Ignacy Morawski. Jego zdaniem progresja opodatkowania ma kilka pozytywnych skutków. Po pierwsze, zmniejsza różnice w dochodach, co „zwiększa szansę rozwoju osób pochodzących z uboższych rodzin”. Więc od razu wyjaśniam, że odebranie bogatszym więcej nie tylko kwotowo, ale i proporcjonalnie w niczym nie pomaga biedniejszym. Biedniejszym pomaga dobrze zorganizowany system edukacji, stypendia dla najwybitniejszych, których nie stać na naukę w najlepszych szkołach – co nie ma nic wspólnego z tym, że rodzicom ich kolegów ze szkoły państwo zabierze większy procent ich dochodu niż rodzicom tych biedniejszych. Warto więc by jak najwięcej tych najbogatszych płaciło podatki w kraju. Podatkami, które płacą bez większych oporów, są podatki konsumpcyjne i majątkowe. Nie da się ich uniknąć. W odróżnieniu od dochodowych.
Dlatego łagodny przeskok Morawskiego do kolejnego twierdzenia, że „bez redystrybucji dochodzi do masowej utraty talentów na dołach dystrybucji dochodów i przez to utraty potencjału przez całe społeczeństwo”, to już wierutna manipulacja. Jeśli ktoś zarobił tysiąc razy więcej od kogoś innego i zapłacił podatek tysiąc razy większy, który państwo nawet dobrze wykorzystało nie na lewe interesy z podstawionym przez służby specjalne dostawcą respiratorów, tylko właśnie na szkolnictwo i stypendia, to redystrybucja się wówczas dokonuje, choć nie ma progresji podatkowej.
Po drugie – pisze Ignacy – „mniejsze różnice w dochodach łagodzą konflikty społeczne. Jeżeli duża część społeczeństwa czuje, że partycypuje w podziale dochodu w zbyt małym stopniu, łatwo o wstrząsy, rewolucje, przewroty, napięcia itd. To też może osłabiać potencjał kraju”. Generalnie to prawda. Biedni są bardziej skłonni do robienia zamieszek niż klasa średnia i wyższa. Tylko co to znaczy „partycypowanie w dochodzie”. Producent, powiedzmy musztardy, uzyskuje dochód, sprzedając ją jak największej liczbie konsumentów, którzy kierują się najczęściej kryterium ceny, względnie jakości. Jaki jest powód zmiany proporcji udziału właściciela fabryki musztardy względem nabywców tejże musztardy w dochodzie narodowym wypracowanym w systemie rynkowym?
Po trzecie – twierdzi Ignacy – „mniejsze różnice w dochodach mogą zwiększać poparcie pracowników niewykwalifikowanych dla otwartego, liberalnego, zglobalizowanego systemu gospodarczego, na którym oni zyskują relatywnie mniej niż osoby najlepiej wykwalifikowane”. Pozostaje to trochę w sprzeczności z potraktowaną à rebours zasadą „malejącej krańcowej użyteczności dochodów”, o której też wspomina Ignacy jako podstawie progresji podatkowej. Większe zyski osób bogatszych – tych najlepiej wykwalifikowanych – mają dla nich przecież mniejszą użyteczność krańcową niż mniejsze dla tych biedniejszych – niewykwalifikowanych.

Szkodliwa progresja

Progresja podatkowa ma niby zapewnić pokój społeczny, ale żeby ją uzasadnić, trzeba, niestety, szczuć biedniejszych wyborców na bogatszych, co przeczy idei pokoju społecznego. Można oczywiście wysnuć argument, że ci bogatsi sami powinni być na tyle mądrzy, by płacić więcej za ów mityczny pokój społeczny. I ci naprawdę najbogatsi byliby nawet skłonni. Problem polega na tym, że jest ich za mało i mają za mało, by starczyło na zapewnienie długookresowego pokoju społecznego. Więc opodatkować progresywnie trzeba także klasę średnią. A ona jeszcze nie jest bogata – dopiero chce być, więc się przed progresją, która utrudni jej bogacenie się, broni. No więc trzeba na nią szczuć. Przy okazji przeciwnicy demokracji doskonale wiedzą, że opiera się ona właśnie na klasie średniej – na co wskazywał już Arystoteles. Politycy takich ludzi nie lubią. Wolą mieć trochę od siebie zależnych partnerów pośród najbogatszych (których można lekko szantażować przydzieleniem lub cofnięciem jakiejś koncesji, udzieleniem jakiegoś publicznego zamówienia itp.) i całkowicie zależną od siebie klientelę wyborczą. Niezależny producent musztardy im pasuje najmniej.
Po pierwsze więc, progresja jest nieefektywna – najbogatsi przed nią uciekają, co zmniejsza potencjalne dochody państwa. Po drugie, progresja szkodzi klasie średniej, która nie jest jeszcze na tyle bogata, by przed progresją uciec. Po trzecie, w konsekwencji progresja szkodzi demokracji, której klasa średnia jest ostoją. I warto w tym miejscu przypomnieć, co pisał Platon o ewolucji ustrojów politycznych. To demokracja – jego zdaniem – wyradza się w tyranię. Ale nie gwałtownie, tylko ewolucyjnie. Pierwszym etapem jest objęcie władzy nad ludem przez demagogów, z których w końcu wyłania się tyran. Dzisiejsi demagodzy optują za progresją. Po czwarte, progresja szkodzi biedniejszym – z uwagi na ucieczkę najbogatszych dochody państwa są mniejsze, niż mogłyby być, a z uwagi na wyższe opodatkowanie klasy średniej następuje ograniczenie jej wydatków na różne usługi opiekuńcze dla dzieci i osób starszych czy prace domowe, na świadczeniu których zarabiają osoby biedniejsze. Po piąte, zwiększa, a nie zmniejsza konflikty społeczne, wprowadzając napięcie nie między biednymi a bogatymi, tylko między biednymi a średniakami. Po szóste, progresja komplikuje system podatkowy, bo zawsze towarzyszą jej jakieś ulgi, zwolnienia i odliczenia (od przychodu lub podatku), które bynajmniej nie wywołują pożądanych zachowań podatników (mimo ulgi budowlanej w latach 90. liczba budowanych mieszkań malała, choć rosła jednocześnie liczba podatników z ulgi tej korzystających – ulgi inwestycyjne nie zwiększały wartości ani ilości inwestycji – z ulg korzystają bogatsi, co zmniejsza nominalną progresję). A skomplikowanie podatków zachęca do unikania ich płacenia i leży w interesie tych, którzy szukają dodatkowych korzyści wprowadzonych do systemu podatkowego bądź nie chcą dopuścić do ich wycofania. „Niektórzy czerpią korzyści bez ponoszenia kosztów, podczas gdy inni ponoszą koszty bez odnoszenia korzyści” – jak pisał Milton Friedman.
Po siódme, progresja jest kosztowna, a należy szacować nie tylko wysokość wpływów podatkowych, ale także koszt ich pozyskania. „Chcąc obliczyć, ile rząd zyskał przez nakładanie podatków, należy od dochodu podatkowego brutto odciągnąć koszta poboru” – pisał Adam Krzyżanowski już w okresie międzywojennym. Ale progresja obciąża gospodarkę na dwa sposoby: nie tylko poprzez bezpośrednie koszty obsługi podatku, lecz też przez pośrednie straty gospodarcze. „Prócz ofiar widocznych (uiszczenie podatków plus koszt poboru) ponosi społeczeństwo ofiary niewidoczne. Dopiero ogół ofiar wyraża obciążenie brutto społeczeństwa” – dodaje Krzyżanowski. Te straty pośrednie, nazywane „stratami ciężaru własnego”, to zmniejszenie podaży pracy (w pewnym momencie użyteczność z kolejnej godziny leniuchowania jest wyższa niż z wynagrodzenia netto za dodatkową godzinę pracy), zahamowanie gromadzenia kapitału (po zmniejszeniu dochodu netto użyteczność z utrzymania konsumpcji jest wyższa niż z utrzymania poziomu oszczędności). W przypadku progresywnego opodatkowania osób prowadzących działalność gospodarczą straty polegają na zmniejszeniu liczby powstających przedsiębiorstw (perspektywa ograniczenia zysków powoduje, że bardziej użyteczne od pracy na własny rachunek staje się poszukiwanie zatrudnienia u kogoś), utrudnianiu rozwoju przedsiębiorstw już działających (większe podatki zmniejszają kwoty do reinwestowania) oraz na ukierunkowaniu inwestycji na zmniejszenie podatków, a nie na zwiększenie dochodów. Trawienie przez podatników czasu i energii na unikanie opodatkowania i uchylanie się od opodatkowania jest też ciężarem własnym progresji.
I w końcu, po ósme, progresja jest niesprawiedliwa. Nie ma takiej spójnej logicznie teorii sprawiedliwości, która uzasadniałaby progresję. Karol Marks, owszem, twierdził, że rewolucjoniści powinni być za progresją, bo osłabia kapitalizm. I to akurat prawda – co wykazałem powyżej. John Rawls w „Teorii sprawiedliwości” wprost napisał, że bardziej pasuje do niej proporcjonalne opodatkowanie konsumpcji niż progresywne opodatkowanie dochodów. We współczesnej katolickiej nauce społecznej uważa się progresję za sprawiedliwą pod warunkiem wszelako, że nie ogranicza oszczędności, nie powoduje zahamowania wzrostu gospodarczego itp. O tych warunkach można dyskutować. Ale jest jeszcze jeden – progresja nie może dotyczyć opodatkowania pracy, przez którą człowiek realizuje się w Bogu. A tymczasem w praktyce progresja dotyczy wyłącznie opodatkowania pracy.
Przyjrzyjmy się wymyślonemu przykładowi trzech górników pracujących na akord. Dwóch wydobywa po jednej tonie węgla i każdy zarabia po tysiąc złotych za tonę i płaci po 10 proc. podatku – razem wydobywają 2 tony węgla, zarabiają 2 tys. zł i płacą 200 zł podatku. Trzeci górnik wydobywa 2 tony węgla, zarabia 2 tys. zł. Dlaczego ma zapłacić 300 zł podatku? (10 proc. – czyli 100 zł od jednego tysiąca i 20 proc. – czyli 200 zł od drugiego tysiąca)?
A teraz dwa przykłady niewymyślone. Oba z początku lat 90. Student informatyki przykuty do wózka inwalidzkiego na 10. piętrze bloku mieszkalnego z psującą się windą, po tym jak kierowca TIR-a wjechał w jego malucha. Sfrustrowany, coraz więcej pijący. Koledzy przynoszą mu zlecenia. Wciąga się w pracę, zaczyna zarabiać i wpada szybko w trzeci próg podatkowy, wynoszący wówczas 45 proc. Dłużej będzie musiał pracować na wygodny samochód dla niego przeznaczony i na przeprowadzkę do jakiegoś domku. Na szczęście ma kolegów, którzy mają kolegów z wydziału prawa, specjalizujących się w optymalizacji podatkowej. Oszuści? Złodzieje?
Jeden z tych prawników był niepozorny: mały, grubawy, pryszczaty, w okularach. Miał na roku kolegę pochodzącego z podobnej rodziny, wychowującego się na podobnym osiedlu. Ten drugi był wysoki i przystojny. Spędzał czas na randkach z najładniejszymi koleżankami z roku, a ten pierwszy na nauce i praktykach. Po studiach zaczęli pracować w tej samej kancelarii – pierwszy zarabiał więcej od drugiego (bo więcej umiał i miał już doświadczenie). W połowie roku różnica w ich wynagrodzeniu powinna maleć – bo ten lepiej zarabiający wpadał w drugi, a potem trzeci próg podatkowy. Ale znał się na podatkach, więc ich mniej oddawał państwu. Kupił dom, wyścigowy samochód, jacht i ożenił się z recepcjonistką z kancelarii ładniejszą nawet od koleżanek ze studiów, które nie zwracały na niego uwagi. I w ten sposób, dzięki uniknięciu progresji podatkowej, zwiększyła się sprawiedliwość. I to chyba nawet „społeczna”.