Spekulacje o rychłym odejściu Michała Kurtyki ze stanowiska ministra klimatu oraz o możliwych następcach, a raczej następczyniach, pokazały systemowy problem w polskim rządzie.

Zarówno na poziomie strukturalnym, jak i personalnym resort ten jest w dzisiejszym układzie realizatorem koncepcji tworzonych gdzie indziej, a nie ich kreatorem. W aparacie administracyjnym brakuje podmiotu, który z jednej strony dysponowałby całościowym oglądem spraw związanych z energetyką i klimatem, a z drugiej miałby realne przełożenie na politykę.
Tę próżnię wypełniają przede wszystkim spółki Skarbu Państwa. Aktywa, jakimi dysponują, są dla polityków na tyle atrakcyjne, że najbardziej obrotni menedżerowie są w stanie uzyskać dostęp do najważniejszych uszu w państwie, a w efekcie to ich interesem dyktowane są często kluczowe dla polskiej transformacji energetycznej strategiczne decyzje. Zwłaszcza że politycy takich unikają w obawie, że mogłyby im one zaszkodzić w sondażach. Nie ma to jednak wiele wspólnego ze spójną polityką państwa, zamiast tego mamy do czynienia z mozaiką (sub)sektorowych rozwiązań mniej lub bardziej opornego dostosowywania się do wymogów UE. To w zasadzie Orlen zdecydował za polityków o zmianie paliwa w Ostrołęce C, a koncepcja wydzielenia aktywów węglowych, którą teraz rząd ma zamiar zrealizować w postaci Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Energetycznego, pierwszy raz została upubliczniona przez szefa PGE.
W szeroko pojętym obozie Zjednoczonej Prawicy często pojawiają się głosy niezadowolenia z presji klimatycznej ze strony Brukseli. Choć nie słyszymy już, jak jeszcze parę lat temu, że węgiel może posłużyć Polsce jeszcze 200 lat, w dalszym ciągu uznaje się, że to unijne fanaberie, a nie czynniki rynkowe są źródłem problemów polskiej energetyki. Tymczasem tylko uznanie regulacji klimatycznych, w tym uderzających w spółki rosnących kosztów emisji, za nieodwołalny już światowy trend i wytworzenie odpowiadającej na tę sytuację własnej strategii umożliwi nam skuteczne opieranie się różnego rodzaju presjom. Takim instrumentem miała być Polityka energetyczna Polski do 2040 r., i to ona boleśnie pokazała brak klimatycznego lidera w rządzie – przeciągające się konsultacje spowodowały, że w momencie publikacji była już w zasadzie nieaktualna i została natychmiast oprotestowana przez Solidarną Polskę.
To właśnie ze świadomości rangi procesów związanych z zieloną transformacją dla naszych gospodarek, a jednocześnie siły lobby w nie zaangażowanych, wynika to, że w wielu krajach do tworzenia strategii i harmonogramów transformacyjnych powołano specjalne ciała doradcze z udziałem szerokiego grona ekspertów albo, jak we Francji, włączono w nie opinię publiczną. Z popularnej na prawicy diagnozy o zagrożeniu dla suwerenności nie wyciąga się logicznych wniosków.
Żeby była jasność: dobrze skonstruowana polityka klimatyczna musi brać pod uwagę głos spółek czy związków zawodowych. I nie należy traktować każdego aktu uznania tych interesów jako niestosownej uległości. Problem pojawia się, kiedy miejsce po drugiej stronie stolika negocjacyjnego jest de facto puste, kiedy państwo nie ma swojej agendy w coraz bardziej kluczowej dziedzinie, a zamiast tego zajmuje się żonglowaniem między Brukselą a tymi, którzy z uwagi na własne interesy ekonomiczne bądź polityczne kontestują nadawany przez nią kierunek. A taki właśnie schemat możemy zaobserwować w przypadku kluczowych z punktu widzenia polskiej transformacji projektów – umowy społecznej w sprawie wygaszenia kopalń czy utworzenia NABE, która miałaby przejąć aktywa węglowe w polskiej energetyce.
Ewidentnie wzmocnienie resortu klimatu nie jest opcją braną dziś pod uwagę przez rządzących. Według naszych rozmówców wzmocniony ma być techniczno-wykonawczy charakter ministerstwa, a kryterium przy poszukiwaniu kandydatur było „sprawne dowożenie” wyznaczonych zadań. Na giełdzie nazwisk pojawiły się b. wicepremier Jadwiga Emilewicz, wiceprezeska PGE Wanda Buk oraz b. wiceminister gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej Anna Moskwa. Żadna z trzech pretendentek nie może pochwalić się politycznym zapleczem z prawdziwego zdarzenia, a tylko to mogłoby zagwarantować resortowi autonomię. Emilewicz, dzięki doświadczeniu i związkom z konserwatywnymi think tankami, miała kompetencje i kapitał umożliwiający nakreślenie spójnej, państwowej z ducha strategii klimatyczno-energetycznej. Jak słyszymy, dostała jednak wilczy bilet z Nowogrodzkiej. Pozostałe dwie kandydatury, o których dywaguje się w kuluarach rządu, mogą jednoznaczne przypieczętować kolonizację resortu klimatu przez państwowe firmy. Dziś najbardziej prawdopodobne zdaje się objęcie teki ministra klimatu przez słabo kojarzoną przez środowisko klimatyczno-energetyczne Annę Moskwę, która po odejściu z resortu gospodarki morskiej przez parę miesięcy kierowała należącą do Orlenu offshore’ową spółką Baltic Power. Chociaż ma ona reputację sprawnego menedżera, jej mianowanie będzie oznaczało dalsze obniżenie rangi urzędu i całej klimatycznej agendy państwa. ©℗