Żyjący ponad stan Grecy przestaną spłacać swoje długi i Bruksela wyciągnie ręce po nasze pieniądze. W ocenie ministra sprawiedliwości i szefa Solidarnej Polski taki scenariusz nas czeka, jeśli Sejm ratyfikuje decyzję o zasobach własnych i dojdzie do powstania funduszu odbudowy.

– Gdybym zagłosował za rozwiązaniami, które oznaczają (…), że w przyszłości Polacy będą musieli płacić też za długi Grecji, która jest dziś bankrutem i nie spłaci tej pożyczki, to wtedy byłbym wiarołomny – powiedział minister w Polsacie. Wytykanie południowym narodom rozrzutności ma swoją tradycję w UE. Najdalej zabrnął zwolennik zaciskania pasa, holenderski minister finansów Jeroen Dijsselbloem, kiedy komentując kryzys zadłużeniowy, powiedział, że nie można wydawać wszystkich pieniędzy na „sznapsa i kobiety”, a potem wyciągać ręki po pomoc. Jego wypowiedź, uznana za ksenofobiczną i seksistowską, zapadła południowcom tak głęboko w pamięć, że pomimo poparcia Niemiec Dijsselbloem przepadł w wyścigu po stanowisko dyrektora Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Holandia spośród wszystkich krajów była najbardziej sceptyczna wobec funduszu odbudowy. Chociaż nieco ostrożniej słowa dobierał następca Dijsselbloema na stanowisku ministra finansów Wopke Hoekstra, to właśnie on był postrzegany jako główny hamulcowy funduszu w holenderskim rządzie. W końcu Holandia udzieli znaczącego poręczenia, proporcjonalnego do udziału w dochodzie narodowym brutto całej UE, a dostanie z funduszu 6 mld euro dotacji. Dla porównania do Polski popłynie 23,9 mld euro, o ponad 6 mld więcej niż do Grecji. Podobnie jak Dijsselbloem Hoekstra też poniósł porażkę – jako lider chadeków, którzy w marcowych wyborach odnotowali duże straty. Nie oznacza to jednak, że Holendrzy pozbyli się wątpliwości. Tak się składa, że znaleźli się wraz z Polską, Węgrami i Austrią w mocno elitarnej już grupie państw, które nie określiły, kiedy dokończą ratyfikację (znakiem zapytania są też Niemcy, w których ratyfikację zawiesił Trybunał Konstytucyjny).
Tymczasem wspólny dług jest już tak naprawdę faktem. Od kilku miesięcy Unia testuje pierwsze wspólnotowe obligacje, i to z naszym znaczącym udziałem. Chodzi o instrument „SURE” powołany do walki z wywołanym przez pandemię bezrobociem. Rynki przyjęły pomysł z entuzjazmem, bo wyemitowane przez Komisję Europejską obligacje cieszą się za każdym razem ponad 10-krotnie większym zainteresowaniem inwestorów. W przypadku „SURE” jest przewidywany wspólny dług do wysokości 100 mld euro, ale Bruksela nie powiedziała ostatniego słowa. Mimo że teoretycznie instrument ma działać do końca 2022 r., to nie jest wykluczone, że jeśli pandemia wywoła kolejne zakłócenia w europejskiej gospodarce, zostanie on przedłużony. Tymczasem fundusz odbudowy to łącznie 750 mld euro, chociaż ewentualność ściągnięcia długu z innych państw dotyczy w pierwszej kolejności komponentu pożyczkowego wynoszącego 360 mld euro. Pomysł na oba programy jest podobny – jeśli jeden z dłużników nie będzie wywiązywać się ze swoich zobowiązań, Komisja może zwrócić się o pieniądze do innych. Przy czym droga do tego jest bardzo długa, bo po pierwsze, jakieś państwo musiałoby ogłosić niewypłacalność, po drugie, Bruksela musiałaby wyczerpać wszystkie inne możliwości na pokrycie długu, takie jak szukanie pieniędzy we własnych zasobach lub ściągnięcie ich z rynku. I jeśli już naprawdę zdecydowałaby się uderzyć stolice po kieszeniach, to byłoby to finansowo dotkliwe dopiero przy założeniu, że zbankrutuje kilka państw, a nie jedno. Ale to zupełnie inna historia.
Dlaczego jednak „SURE” przeszło bez echa, skoro oznacza wspólny dług? Instrument jest mniejszy, a jego uruchomienie było o wiele prostsze. W odróżnieniu od funduszu odbudowy nie wymagał on podniesienia pułapu dochodów własnych UE, co wymaga również ratyfikacji. Obyło się więc bez politycznej debaty i „SURE” było gotowe, gdy tylko wszystkie kraje członkowskie dobrowolnie zadeklarowały gwarancje proporcjonalnie do swojego udziału w dochodzie narodowym brutto UE. Łączna ich wartość wynosi 25 mld euro, a więc jedną czwartą tego, co KE planuje ściągnąć z rynków. Pożyczki płyną także do Polski, która pomimo najniższego bez robocia w UE ma otrzymać trzecie największe wsparcie, zaraz po Włochach i Hiszpanach. Mamy do wykorzystania 11,2 mld euro, na razie dostaliśmy 6,7 mld euro. Natomiast Grecja wzięła do tej pory 2,73 mld euro.
Wskaźnik bezrobocia w UE