Nie ukrywam, że i u mnie kwestia dwukadencyjności w pierwszym odruchu wywołuje silną reakcję populistyczną. Kiwałem głową, gdy publicysta Marcin Giełzak grzmiał w podcaście Dwie Lewe Ręce: „Samorząd to nie jest królestwo niebieskie na ziemi. To jest często piekło lokalnych układów i królestwo tego czy innego działacza partyjnego, (...) na którym mogą się uwłaszczyć, rozdając stanowiska, kontrakty, tworząc sobie taką feudalną włość, którą mogą wyżywić siebie, rodzinę, swoich działaczy partyjnych, kolegów i ich rodziny”. I gdy Jan Śpiewak wygłaszał tradycyjne swoje jeremiady na łamach Metropolii Bydgoskiej: „W samorządach widzimy klientelizm, układy na wzór szlacheckich koterii z XVI czy XVII wieku i gigantyczny nepotyzm. Obsadzanie spółek i urzędów swoimi ludźmi to norma. Bardzo dobrze, że wprowadzono dwukadencyjność”. I w pierwszym tempie myślę: zgoda, jazda z baronami. Po chwili jednak pojawia się myśl, że może warto zasięgnąć drugiej opinii.

Bo entuzjazm względem dwukadencyjności podparty jest często dowodami anegdotycznymi – każdy przecież słyszał o wsiach i miastach, gdzie demokracja przerodziła się w istne samodzierżawie. A przez naście lat to nawet najuczciwszych włodarzy oplecie ośmiornica układów i znajomości.

Dwukadencyjność lekiem na zjawisko, które okazuje się marginalne

Szkopuł w tym, że dowody anegdotyczne nie zawsze wytrzymują konfrontację z analizą danych. Przekonuje o tym socjolog prof. UJ Jarosław Flis, który przebadał losy wszystkich 2478 zwycięzców gminnych wyborów z 2006 r. i wykazał, że po trzech kadencjach utrzymał się tylko co czwarty z nich, a już po 17 latach – w 2024 roku – u władzy pozostawał tylko co ósmy. „Selekcja wygląda na naprawdę ostrą” – puentował swoje obserwacje w tekście do „Tygodnika Powszechnego”. I zadawał pytanie: co z tego, że po dwóch kadencjach zmieni się twarz, skoro będzie to ta sama „sitwa”, która tylko przeprowadziła kontrolowaną sukcesję?

Może faktycznie widzimy tylko publicystyczny wierzchołek problemu? Gigantyczne wpływy w regionach można posiadać, nie będąc nigdy prezydentem miasta, burmistrzem czy wójtem – np. Adam Struzik jest marszałkiem sejmiku województwa mazowieckiego nieprzerwanie od 2001 r. Jego ograniczenie dwukadencyjności nie dotknie.

Nad ustawą znoszącą dwukadencyjność wisi weto prezydenta Karola Nawrockiego

Jak widać, sprawa nie jest oczywista, choć politycznie wydaje się już nie do ruszenia. Weto prezydenta Karola Nawrockiego wydaje się pewne. Pisaliśmy w DGP, że prezydent, według źródeł, uważa, iż ustawa PiS się sprawdziła. Swoją drogą, to dość wczesny wniosek, skoro pierwszych potencjalnych kandydatów nowe przepisy wykluczą z reelekcji dopiero w kolejnych wyborach.

W związku z tym wszystkim zastanawia wciąganie żagli przez koalicję przy kompletnym braku wiatru dla sprawy przywrócenia wielokadencyjności. A patrząc po sondażach i opiniach komentariatu, spodziewałbym się raczej sztormu. Dziwi więc poparcie tej kwestii ze strony premiera Donalda Tuska i sojuszników z Lewicy, aczkolwiek mieści się to w logice koalicyjnych targów, bo przecież w listopadzie ważyły się losy fotelu marszałka dla Włodzimierza Czarzastego. Zupełnie za to nie zaskakuje determinacja samorządowców, którzy będą walczyć w tej bitwie do upadłego, podobnie jak Polskie Stronnictwo Ludowe. Prędzej jednak koniczyna z logo PSL-u zmieni się w jemiołę, niż dwukadencyjność zostanie odwrócona.