W czasach, kiedy nastąpił niezwykły rozwój agencji reklamowych, zdumiewają wypowiedzi czy plakaty, które wykazują brak smaku lub umiaru. W prowincjonalnym dodatku do wielkiej gazety czytam ogłoszenie dealera samochodów, które – skracam – ma taki oto sens: pamiętamy nieszczęście Hiroszimy, więc zapewnijmy sobie trochę szczęścia i kupmy – nie wymieniam marki – dany japoński samochód. Edmund Klich, kandydat na senatora, reklamuje się z pikującym w dół samolotem. Oszczędzę komentarza. Zaś Adam Hofman, sam zachowujący się na co dzień – delikatnie mówiąc – prymitywnie, wypowiada się o chłopach, jakby stracił wszelkie poczucie smaku i przyzwoitości.
Skąd taka kompletna utrata poczucia smaku? Nie wspominam już o reklamach erekcyjnych czy dotyczących kłopotów trawiennych. Pierwsze pytanie brzmi: czy jednak prasa i inne media – mimo iż teoretycznie nie odpowiadają za treść reklamy, o ile prawo nie jest naruszane – nie powinny chociażby minimalnie ingerować? Czasem wystarczy zwrócić uwagę, ale na ogół po prostu nikt tych reklam przed drukiem czy wyemitowaniem nie czyta ani nie ogląda. Niby to nie wina mediów, ale skąd Polacy mają wynieść poczucie smaku – coraz rzadziej z domu. Więc istnieje odpowiedzialność pośrednia, której nie da się uniknąć. Ponadto, i po drugie, dlaczego sami reklamujący się nie rozumieją niestosowności? Jedyne wytłumaczenie brzmi, ponieważ trwa wyścig, wyścig o wszystko, nawet Hiroszima jest dobra, jeżeli zwróci uwagę czytelnika. Na wolnym rynku ta rywalizacja jest nieunikniona, ale czy i w tym zakresie nie powinny obowiązywać pewne ograniczenia? Naturalnie nie prawne, lecz obyczajowe. Skoro nie obowiązują, to znaczy, że wielu z nas zatraciło poczucie obyczajowej przyzwoitości, normy, smaku, a proces ten będzie się tylko nasilał.
Z kolei politycy niektórych partii zatracili poczucie umiaru. Hasła w rodzaju „Polacy zasługują na więcej” lub „Jutro bez obaw” byłyby zwyczajnymi pustymi wezwaniami, gdyby nie okres, w jakim są wygłaszane. Przeżywamy dopiero początek największego kryzysu w nowoczesnej historii, a tu się obiecuje więcej (kto by nie chciał?) czy brak obaw. Politycy, głoszący takie hasła kompletnie rozmijają się z rzeczywistością i brzmią śmiesznie. Czy doprawdy nie ma nikogo, kto by im podsunął lepszą propozycję? Przypomina mi się spór o jedno ze zdań w Karcie atlantyckiej powstałej jeszcze w trakcie II wojny światowej. Otóż w dokumencie tym, fundamentalnym dla rozwoju sytuacji po wojnie, pisano, że ludzie muszą być wolni od obawy o brak pracy, od obawy o edukację i dodano, że muszą być wolni od wszelkiego strachu. Fragment ten przytaczano wielokrotnie jako przykład składania obietnic bez pokrycia, bo przecież nikt, nawet z najlepszymi intencjami, nie może mnie i żadnego innego człowieka uwolnić od zwyczajnego ludzkiego uczucia strachu. Więc po co było obiecywać? Rozpędzono się w optymizmie.
Jednak partie polityczne, które składają takie obietnice (gdyby były one przyjmowane na poważnie, a raczej nie są), ponoszą pewną odpowiedzialność. Próbują bowiem i tak już zaniepokojonych ludzi pocieszyć formułami, jakie nie podlegają sprawdzeniu. Przecież Polacy na pewno zasługują na więcej, tylko skąd to więcej przyjdzie i jak zapewnić, że jutro nie będziemy mieli obaw? Zwyczajne kłamanie, tylko przybrane w na pozór zręczną formę. Jednak obawiam się, że ten brak umiaru jest dostrzegany przez obywateli, którzy wiedzą, że maksimum tego, co może się zdarzyć, to to, że jutro będzie odrobinę lepiej, ale w naszych bardzo trudnych czasach (politycy niektórych partii w kampanii jakby o kryzysie zapomnieli) i to jest niepewne. Żeby nie było gorzej – oto hasło wyborcze zgodne z poczuciem umiaru.
Te reklamy i te wypowiedzi wynikają z jednego prostego przekonania reklamodawców czy polityków, a mianowicie, że społeczeństwo w swojej masie jest głupie i wszystko kupi. Otóż przeświadczenie to jest mylne, a żywiący je przekonają się o tym na własnej skórze.