Wyobraźmy sobie: Donald Trump zdołał odrobić dystans do mało popularnej kandydatki demokratów. W tej atmosferze dwóch starszych rangą inżynierów Facebooka prosi Marka Zuckerberga o rozmowę. Mówią, że istnieje sposób, by widmo zwycięstwa Trumpa przebić osinowym kołkiem. Wystarczy tylko...
Sytuacja nie została wyssana z palca. Serwis Gizmodo doniósł, że na jednym ze spotkań Zuckerberga ze współpracownikami padło pytanie, jaką możliwość ma Facebook, by zapobiec wyborowi Trumpa. Kiedy wiadomość ujrzała światło dzienne, w Waszyngtonie zawrzało. Właściciel Facebooka zapewnił, że sposób, w jaki portal organizuje i podaje treści, jest politycznie neutralny. Ale republikanie nie dali się przekonać. Mieli powód, bo wcześniej Zuckerberg dał do zrozumienia, że za Trumpem nie przepada.
Jako miejsce, gdzie codziennie ponad 1,1 mld ludzi mówi o swoich sympatiach i antypatiach oraz czerpie informacje o świecie, Facebook stał się częścią politycznej układanki. Social media są najważniejszym źródłem wiedzy o kampanii dla 35 proc. Amerykanów w wieku 18–29 lat. Ale czy faktycznie są w stanie wpłynąć na wynik wyborów? Albo skłonić do pójścia do urn niezdecydowanych użytkowników? W przypadku drugiego pytania odpowiedź brzmi tak. W 2010 r. podczas wyborów do Kongresu i dwa lata później, gdy o reelekcję starał się Barack Obama, Facebook testował funkcję pozwalającą pochwalić się znajomym, że wzięliśmy udział w głosowaniu (przycisk „I voted”).
Grupa (61 mln osób!), na której przeprowadzono test, została podzielona na pół. Jednym wyświetlano informacje, że znajomi już zagłosowali. Drugim nie. Okazało się, że w efekcie pojawienia się „I voted” do urn poszło 340 tys. dodatkowych wyborców. A skoro można wpłynąć na frekwencję i emocje, to czemu nie na sam wybór? Z punktu widzenia właścicieli FB określenie preferencji politycznych użytkownika to nie problem. Zuckerberg mógłby zdecydować, zwolenników której partii zachęcać do pójścia na wybory, a której nie. Przeszkodą jest strach przed reakcją użytkowników i spadkiem zysków akcjonariuszy.
Google, Facebook czy Microsoft nie są ani dobre, ani złe – ich najważniejszym celem jest zysk. FB to prywatne przedsięwzięcie, w którym nie obowiązuje przyjęta w demokratycznym procesie konstytucja, ale regulamin świadczenia usług. Portal nie ma obowiązku dostarczania obiektywnego obrazu rzeczywistości. „Facebook ma takie same prawa, jak »New York Times«, co gwarantuje mu I poprawka do konstytucji USA, mówiąca o wolności słowa i prasy” – pisze prof. Eugene Volokh. Różnica w tym, że gazeta nie sprawi, by informacje na temat jednego z kandydatów zniknęły z przekazu. Media tradycyjne nie mają wpływu na konkurencję. W przypadku Facebooka czy Google’a konkurencji nie ma. Cenzura w mediach społecznościowych jest zabójczo skuteczna.
Wizja świata, w którym demokracja jest tylko fasadą kryjącą machlojki korporacji, do niedawna była eksploatowana zwłaszcza przez zwolenników teorii spiskowych. Teraz niebezpieczeństwo wykorzystania danych przez portale i wyszukiwarki do pociągania za sznurki stało się częścią popkultury. Wspomniany wątek został dostrzeżony przez twórców serialu „House of Cards”. Starający się o reelekcję prezydent Underwood korzysta tam z pomocy wyszukiwarki, by przewidywać zachowania wyborców oraz dostarczać niezdecydowanym korzystne dla siebie informacje. Kilka lat temu uznalibyśmy ów scenariusz za wytwór fantazji, ale dziś obawy nie są na wyrost.
Świadomość użytkowników internetu wciąż się kształtuje. Z roku na rok coraz więcej wiemy, ile płacimy za darmową pocztę i informacje. Jeszcze parę lat temu osoby głoszące, że amerykańskie firmy mogą szpiegować każdego użytkownika, brane były za niegroźnych wariatów. Dopiero rewelacje Edwarda Snowdena pozwoliły odkryć, że takie operacje nie tylko są możliwe, ale faktycznie mają miejsce. Z ciekawym pomysłem wystąpił niedawno prof. Jack Balkin. Jego zdaniem Facebook lub Google zamiast prywatnymi firmami powinny być „informacyjnymi instytucjami powierniczymi”. Wtedy, wzorem lekarzy, dane ich klientów podlegałyby ochronie, a nie były zależne od regulaminu właściciela, który w każdej chwili można zmienić. Problem w tym, że ów pomysł stoi w sprzeczności z modelem finansowym Google’a czy Facebooka, które zarabiają właśnie dzięki tym informacjom.
Pytanie, czy dany portal może zaważyć na wyniku rywalizacji politycznej, wydaje się spóźnione. Cyfrowy świat stopniowo zawłaszcza politykę. Debaty przenoszą się do internetu, a zamiast wybrać się na wiec, klikamy w linki popierające lub zwalczające daną sprawę. Nie chodzi o to, że portal Zuckerberga będzie w stanie utrudnić walkę temu czy innemu kandydatowi. Stawką jest świat, w którym cyfrowe korporacje zechcą wykorzystać polityczne wpływy, jakie już zdobyły.