Za każdym razem, gdy Elon Musk ogłasza nowy projekt, wszyscy dokoła kpiąco się uśmiechają. Gdy stwierdził, że chce produkować samochody elektryczne mogące konkurować na rynku z benzyniakami – powątpiewano. A niemal już mu się udało (Tesla). Gdy ogłosił, że stworzy środek transportu lądowego pozwalający na podróże z prędkością dźwięku, sugerowano, że to tylko zabieg marketingowy mający sprawić, by było o nim głośno. Ale specjalne kapsuły są już w fazie testów (Hyperloop). Gdy przekonywał, że prywatna firma może wysyłać rakiety w kosmos i zaopatrywać stacje kosmiczne, śmiali się nawet jego koledzy biznesmeni. Ale i tu jest na dobrej drodze do urzeczywistnienia swoich planów (SpaceX).
Jeśli więc Elon Musk deklaruje, że za sześć lat rozpocznie kolonizację Marsa, nie ma miejsca na kpinę i niedowierzanie. Trzeba mu kibicować.
A kibicować powinni mu zwłaszcza ci, których uwiera ziemska rzeczywistość gospodarcza i szukają nowego modelu, lepszego niż obecna forma kapitalizmu. Ta bowiem jest zużyta i, jak się zdaje, nie ma już społecznego poparcia. W Polsce (dane za Fundacją Kaleckiego) odsetek osób niezadowolonych z działania kapitalizmu wzrósł w latach 2009–2014 r. z 39 do 52 proc. Nawet w tradycyjnie przywiązanych do kapitalizmu Stanach Zjednoczonych liczba osób z niego niezadowolonych to ok. 35 proc. (badania Instytutu Gallupa).
Pomysłów na nowy system gospodarczy przybywa, ale są one czysto teoretyczne, a przecież tylko dla czegoś, co jest sprawdzone w praktyce i na pewno działa lepiej, można by porzucić to, co mamy teraz. Czego nam potrzeba? Eksperymentu na żywym organizmie. Na społeczeństwie. Eksperyment taki byłby na Ziemi albo zbyt niebezpieczny, albo nierozstrzygający, albo po prostu niemożliwy. Dzięki Muskowi na Marsie – skolonizowanym Marsie – będzie inaczej i wreszcie eksperymentalnie ocenimy wartość nowych gospodarczych utopii.
Czarny PR utopii
Zastanawialiście się, dlaczego termin „utopia” w języku potocznym ma pejoratywny wydźwięk? Termin ukuł w XVI w., wywodząc go z języka greckiego, Anglik Tomasz Morus i w zależności od interpretacji źródłosłowu oznacza on „miejsce, którego nie ma” bądź „dobre miejsce”. Utopia to niezrealizowany projekt idealnego systemu społecznego, politycznego, gospodarczego, a przecież w projektowaniu lepszych systemów nie ma niczego zasadniczo niewłaściwego, prawda?
Zdecydowana większość utopii – od „Państwa” Platona podporządkowanego idei Dobra, po „Państwo Słońca” Tomasza Campanelli, w którym panuje obowiązek pracy – pozostała „dobrymi miejscami, których nie ma”. Nikt nie próbował wcielać ich w życie. Platon, który przekonywał do swoich pomysłów władcę Syrakuz, został szybko przegnany. A właściwie sprzedany w niewolę. Ale istniały utopie, które próbowano realizować – najczęściej socjalistyczne bądź religijne. Poligonem doświadczalnym były XIX-wieczne Stany Zjednoczone. Pozwalał na to ich luźny system polityczny, dający jednostkom i społecznościom dużą autonomię i samorządność.
Takich utopijnych społeczności w powstało w Ameryce kilkadziesiąt. W 1825 r. Walijczyk Robert Owen stworzył w Indianie osadę o nazwie New Harmony (Nowa Harmonia). Jej początkowa populacja wynosiła ok. tysiąca osób. Owen chciał zrealizować wizję Nowego Moralnego Świata, w którym każdy ma równe prawa i równe obowiązki względem społeczności. Mieszkańcy kolonii mieli tak posługiwać się wspólnym majątkiem, by budować samowystarczalność. Równość była pojmowana dosłownie. Jak zauważa Magdalena Modrzejewska w książce „Josiah Warren – pierwszy amerykański anarchista?”, „mieszkańcy New Harmony mieli mieszkać w podobnych budynkach, cieszyć się podobnym wyżywieniem, ubraniami i edukacją”. Eksperyment Owena nie trwał długo – zakończył się w 1829 r. Badacze wskazywali, że powodem klęski był przypadkowy dobór osadników. Pochodzili z różnych stron świata, mieli inne zwyczaje, mentalność i indywidualne preferencje. W pokonaniu tej trudności nie pomogło nawet zasiedlenie osady sporą liczbą wybitnych naukowców.
Lekcję z niepowodzenia Owena próbowali wyciągnąć twórcy kolonii założonej w 1848 r. w Oneidzie w stanie Nowy Jork (miała charakter socjalistyczno-religijny). Chcieli ujednolicić myślenie mieszkańców osady. Organizowali w tym celu generalne zebrania, na których poddawali poszczególnych członków zbiorowej krytyce, jeśli ci nie podporządkowywali się odgórnie wyznaczonym normom. I ta utopia okazała się nierealistyczna. Przypominała bardziej sektę niż wolne od ucisku społeczeństwo i rozpadła się w 1880 r., gdy zabrakło charyzmatycznego lidera.
Większość utopijnych eksperymentów trwała znacznie krócej – co najwyżej kilka lat. Przygoda społeczności samowystarczalnych farmerów założonej w Harvardzie w Massachusetts przez filozofa Bronsona Alcotta nie przetrwała nawet pierwszej zimy.
Jednak to nie amerykańskie eksperymenty z socjalizmem utopijnym są przyczyną złej prasy utopii. Przeciwnie – stanowiły cenną naukę i wskazówkę, które idee należy odrzucić.
Szkoda, że z niej nie skorzystano, bo za negatywny wydźwięk słowa „utopia” odpowiadają późniejsze europejskie eksperymenty z socjalizmem naukowym Marksa i Engelsa. W założeniu miał on być – właśnie! – naukowy, a więc możliwy w praktyce, jednak okazał się utopią, tyle że tym razem morderczą. Niestety, tym razem zamiast ów nieudany eksperyment przerwać, kontynuowano, nie zważając na ofiary. Socjalizm, w praktyce politycznej przybierający formę komunizmu, zabił ok. 94 mln ludzi (za portalem Informationisbeautiful.net), a zatem trzykrotnie więcej niż nazizm i faszyzm. – Wykaz ofiar socjalizmu sprawia, że naziści wychodzą na amatorów – podsumował to dosadnie Yaron Brook, szef Ayn Rand Institute, na niedawnym wykładzie w Szkole Głównej Handlowej.
To, że obecnie podchodzi się nieufnie do projektów wielkich reform i słowem „utopia” określamy pomysły, które nie mają racji bytu i mogą być niebezpieczne w praktyce, nie jest więc wyrazem nieracjonalnego strachu, ale rozsądku płynącego z historycznych doświadczeń.
Jednak co innego rozsądek, a co innego przekonanie, że nie da się wymyślić czegoś o wiele lepszego od systemu, w którym żyjemy obecnie. To pierwsze jest pożądane, to drugie prawdopodobnie po prostu błędne. Co więcej, nowy, lepszy system jest być może nie tyle opcją, co koniecznością. – Kapitalizm wiele rzeczy robi lepiej niż systemy alternatywne. Jednakże nie daje narzędzi, by poradzić sobie z kwestiami, które są kluczowe dla naszego przetrwania w długiej perspektywie – twierdzi Jeremy Grantham, znany brytyjski inwestor.
Ma rację. Daleki od ideału wolnego rynku korporacyjny kapitalizm kompradorski (kolesiowski), w który wyewoluowała światowa gospodarka, to system w dłuższym czasie nie do utrzymania.
Wnuk Friedmana buduje wyspy
Profesor Gar Alperovitz, ekonomista z Uniwersytetu of Maryland, uruchomił projekt „Next System”, który ma rozkręcić „merytoryczną debatę na temat radykalnie nowego systemu”. Ów system ma być oparty na „współdziałaniu, dbałości o bliźniego, a także odpowiedzialności społecznej i ekologicznej”. Alperovitz chce stworzyć go z myślą o Stanach Zjednoczonych, które jego zdaniem przechodzą „fundamentalny kryzys”, a nie epizodyczne polityczne czy gospodarcze trudności.
Alperovitz nie jest wyjątkiem. Wizjonerów przybywa. Oczywiście, nikt poza garstką reakcjonistów nie postuluje powrotu do systemów przedkapitalistycznych – feudalizmu czy gospodarki opartej na wyzysku niewolników. To już było i się nie sprawdziło. Co ciekawe, coraz większa liczba osób próbuje pomysły testować. Problem w tym, że ich eksperymenty nie mogą jednoznacznie udowodnić, że dany system jest dobrą alternatywą dla obecnego. Dlaczego? Przyczyn jest kilka.
Przeprowadza się je w zdecydowanie zbyt małej skali. Weźmy np. libertarian pod wodzą Patri Friedmana, wnuka ekonomisty Miltona Friedmana, którzy dali w 2008 r. początek inicjatywie Seasteading. Chodzi o wybudowanie na morzu wysp, które nie podlegałyby żadnemu państwu i mogły stanowić pole społecznego eksperymentu. Dotąd się to nie udało, choć trwają rozmowy z Polinezją Francuską, która być może zgodzi się zaakceptować takiego sąsiada na swoich wodach terytorialnych. Nawet jeśli wodne miasto-państwo w końcu powstanie, to skala tego eksperymentu nie przekroczy skali tych XIX-wiecznych. Można też przypuszczać, że koszt zamieszkania na takiej libertariańskiej wyspie będzie tak wysoki, że jego obywatelami staną się ludzie zamożni. Ta niereprezentatywna próbka sprawia, że nawet w razie powodzenia eksperymentu, nie będzie można ogłosić, że wynaleziono system, który można by zastosować w skali globalnej. Owo powodzenie będzie pozorne.
Ale może z czasem eksperyment będzie można rozbudować, zwiększając jego skalę, a więc i poprawiając wiarygodność? Niestety, eksperymenty w dużej (rosnącej) skali są na Ziemi politycznie niemożliwe. Alternatywne społeczności nieobjęte prawem danego państwa zostaną uznane albo za niebezpieczne (ze względu na doświadczenia historyczne), albo za stanowiące zbyt dużą konkurencję wobec tradycyjnych państw – a w końcu zdelegalizowane. Przekonał się o tym prof. Paul Romer z New York University, twórca idei „miast statutowych”, czyli tworzenia całkowicie nowych autonomicznych miast w krajach rozwijających się. Miałyby być one odpowiedzią na rosnącą populację Ziemi i problem migracji, a także przyczynić się do wyplenienia ubóstwa. Przez chwilę wydawało się, że pierwsze takie miasto z prawdziwego zdarzenia powstanie w Hondurasie – do momentu, gdy w 2012 r. tamtejszy Sąd Najwyższy uznał taki pomysł za całkowicie sprzeczny z prawem.
Polityczne przeszkody i niewielka skala sprawiają, że eksperymenty gospodarcze są wadliwe metodologicznie. Inny przykład: słynna idea dochodu gwarantowanego (każdy miałby otrzymywać od państwa regularne świadczenia pieniężne). Dochód podstawowy testowany na małych afrykańskich społecznościach działa. Zwolennicy przekonują, że beneficjenci takiego dochodu nie stają się leniwi, a wręcz bardziej produktywni. A jednak eksperymenty rzekomo to potwierdzające ograniczone są czasowo i instytucjonalnie, co musi wpływać na zachowanie ich uczestników. Jeśli np. wiem, że będę otrzymywał 2 tys. zł netto miesięcznie przez dwa lata w ramach programu pilotażowego, nie rzucę pracy, za którą dostaję np. 2,5 tys. zł. Co jednak, jeśli będę otrzymywał te 2 tys. za nic do końca życia? Ograniczenia instytucjonalne przejawiają się natomiast w tym, że finansowanie programów pilotażowych jest zewnętrzne, a przecież w praktyce dochód gwarantowany miałby być finansowany z podatków pobieranych od jego beneficjentów. Trudno więc na bazie takich testów stwierdzić, że gospodarkę byłoby stać na dochód gwarantowany.
Niestety, współczesne eksperymenty z alternatywnymi systemami i rozwiązaniami gospodarczymi to koniec końców tylko manifestacje przekonań moralnych tych, którzy je przeprowadzają. Wniosek? O systemie, który mógłby zastąpić kapitalizm bądź być po prostu jego lepszą wersją, należy tu, na Ziemi, rzecz jasna, myśleć, ale praktyczne przetestowanie i wdrożenie nowych koncepcji należy odłożyć na później – do momentu, gdy ziści się nasze marzenie o kosmicznym osadnictwie. Marsjańskie eksperymenty nie będą obarczone wspomnianymi ograniczeniami w tym stopniu co ziemskie. Będzie można niczym w prawdziwym laboratorium prześledzić realną funkcjonalność danych form organizacji społecznej.
Dlatego cała nadzieja w Elonie Musku.
Społeczeństwo Czerwonej Planety
Dlaczego akurat w Musku, prywatnym przedsiębiorcy, a nie np. w którymś z państw, które także zapowiada podbój innych planet? W Stanach Zjednoczonych, które wysłały już ludzi na Księżyc? W Chinach, których kosmiczne aspiracje rosną z roku na rok (chcą mieć własną stację kosmiczną w 2022 r.)? W Rosji, dla której loty w kosmos były zawsze sposobem na budowanie imperialnego znaczenia na arenie międzynarodowej? Czy wreszcie w Unii Europejskiej, która zechce być może kiedyś udowodnić, że stać ją jeszcze na realizację wielkich idei?
Właśnie dlatego, że Musk nie jest państwem. Po pierwsze, jako prywaciarz działa szybciej niż rządy (prezydent Barack Obama zapowiedział kolonizację Marsa dopiero na 2030 r.). Po drugie, nie ma żadnego interesu w tym, żeby w cywilizacji, którą może zapoczątkować na Czerwonej Planecie, imitować znane na Ziemi mechanizmy polityczne. Dlaczego? Istnieje duża szansa, że przyjęta z góry formuła zarządzania kolonią będzie musiała szybko zostać zmieniona. Wszystkie założenia co do tego, jak ludzie zachowują się 54,6 mln km od Ziemi, mogą okazać się błędne. Musk musi być elastyczny. Państwo natomiast to z natury rzeczy instytucja tworząca ograniczenia, wroga eksperymentom, dążąca do osiągnięcia stabilnego status quo – tam, gdzie eksperymenty i elastyczność w działaniu są warunkiem koniecznym przetrwania, nie ma dla państwa po prostu miejsca. Nie będzie w stanie sprostać nieprzewidywalnym scenariuszom rozwoju wydarzeń.
Musk przekonuje, że do 2060 r. na Marsie może zamieszkać do miliona osób. To na pewno skomplikuje marsjański system społeczny, zaczną narastać konflikty i podziały. Jak je zażegnać, żeby kolonizacja Marsa się powiodła? To właśnie będzie wymagało eksperymentów ustrojowych. Tak jak kolonizatorzy Ameryki Północnej, tak kolonizatorzy Marsa będą mogli tworzyć własne, autonomiczne skupiska, sprawdzając w praktyce różnorakie systemy, by w końcu powstał taki, który najlepiej dopasuje się do marsjańskich warunków. Warto też wspomnieć, że Musk – podobnie jak jego przyjaciel Peter Thiel, który finansuje program Seasteading – nie padł ofiarą statolatrii, kultu scentralizowanego państwa. Widzi on życie poza nim.
To, że na Marsa polecą ochotnicy, ułatwi sprawę – nie trzeba będzie nikogo zmuszać do brania udziału w tych eksperymentach. Anarchokapitaliści skupią się we własnym gronie, tak jak zwolennicy „gospodarki dzielenia się”, państwa minimalnego, jakiegoś – zapewne unowocześnionego – socjalizmu, syndykalizmu czy przedstawiciele nurtu „zero growth”, którzy uważają, że konsumpcja i rozwój gospodarczy nie powinny być celem społeczeństwa. Czas pokaże, który z tych systemów sprawdzi się najlepiej. W tym scenariuszu – mierzonym dekadami – końcowa scena to zaadaptowanie zwycięskiego systemu także na Ziemi.
Krytycy mogą przekonywać, że na Marsie żadna niezależna gospodarka nie będzie miała racji bytu – środowisko tej planety jest nieprzyjazne, nie ma więc warunków do tworzenia własnego bogactwa, z którego społeczności kolonizatorów mogłyby się utrzymywać. Będą one skazane na dotacje z zewnątrz, z Ziemi, i właściwie będą miały charakter badawczy. Jak bazy antarktyczne.
Jednak Robert Zubrin, amerykański inżynier lotnictwa, pisarz i wizjoner, w pracy „Ekonomiczna wykonalność kolonizacji Marsa” przekonuje, że to rozumowanie błędne. Że nie docenia się potencjału Marsa. „Podobnie Hiszpanie przez dekady nie doceniali Ameryki, uważając ją za połacie bezużytecznej dziczy. Jeszcze w 1867 r. car Rosji sprzedał Alaskę Stanom Zjednoczonym za grosze, nie dostrzegając w niej większej wartości. Mars jest zasobny w surowce konieczne nie tylko do podtrzymania życia, lecz także do rozwoju nowej odnogi ludzkiej cywilizacji. W przeciwieństwie do np. ziemskiego księżyca jest bogaty w węgiel, azot, wodór czy tlen, które można pozyskać z obecnych tam dwutlenku węgla czy lodu” – pisze Zubrin.
Zauważa też, że źródłem utrzymania Marsjan mogą być sprzedawane Ziemianom cenne wypracowywane na Marsie idee: odkrycia naukowe, pomysły, wynalazki. „Tak jak niedobór rąk do pracy w XIX w. Ameryce przyczynił się do powodzi jankeskich wynalazków, tak na Marsie ekstremalny brak rąk do pracy połączony z wysoką kulturą technologiczną i brakiem niepraktycznych ograniczeń legislacyjnych przełoży się na wybuch kreatywności w dziedzinach takich, jak produkcja energii, automatyzacja i robotyka, biotechnologia. Te wynalazki mogą sfinansować kolonizację Marsa i zrewolucjonizować życie na Ziemi” – uważa futurolog.
Marsjańskie eksperymenty będzie można prowadzić bez ryzyka śmierci głodowej. W dalszym finansowaniu kolonizacji ma pomóc fakt, że marsjańskie nieruchomości osiągną, nomen omen, astronomiczne ceny ze względu na rosnącą emigrację na tę planetę. „Emigrantami będzie kierować chęć zwiększenia zarobków, ucieczka od tradycji i opresji, a także nieskrępowana realizacja ich potencjału w tworzeniu nieograniczonego i niezdefiniowanego świata” – przekonuje Zubrin.
Czy to wszystko są nierealistyczne bajki, na które nie warto tracić czasu? Bezpłodna futurologia? Ci, którzy tak sądzą, mogą mieć, rzecz jasna, rację. Ale muszą pamiętać, że w połowie XIX w. bajkami wydawały się wizje stworzenia statków powietrznych. Chociaż brzmi to zapewne absurdalnie, jedyna nadzieja na opcję wyjścia ze współczesnego systemu politycznego i gospodarczego oraz znalezienie systemu lepszego to realizacja opcji wyjścia z planety Ziemia. Naprawdę może się okazać, że obecna w kulturze popularnej fascynacja serialem „Star Trek”, „Gwiezdnymi Wojnami” to coś więcej niż moda – to prefiguracja przyszłości rasy ludzkiej.
Potrzebujemy eksperymentu na żywym organizmie. Na społeczeństwie. Eksperymentu politycznego i gospodarczego. Eksperyment taki byłby na Ziemi albo zbyt niebezpieczny, albo nierozstrzygający, albo po prostu niemożliwy
Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej