Liczba afer z nazwiskiem Trumpa wystarczyłaby do pogrzebania szans kilku kandydatów. Lista domniemanych grzechów Donalda Trumpa jest długa. Oskarżenia o molestowanie seksualne, zatrudnianie nielegalnych pracowników (w tym Polaków, którzy w 1980 r. burzyli budynek, na miejscu którego stoi teraz Trump Tower), przypadki obchodzenia prawa, unikanie płacenia podatków, sygnowanie swoim nazwiskiem nierzetelnych przedsięwzięć (jak Uniwersytet Trumpa, Instytut Trumpa, Fundacja Trumpa) oraz bankructw. Do tego niewyparzony język.
Szanse na zwycięstwo / Dziennik Gazeta Prawna
A przecież cztery lata temu oskarżenia o molestowanie seksualne wystarczyły, aby z wyścigu o republikańską nominację odpadł jeden z jego faworytów Herman Cain. Trumpowi nie zaszkodziły nawet szowinistyczne komentarze z upublicznionych niedawno nagrań.
Jak zauważył Sam Wang, założyciel Princeton Election Consortium, podstawową przyczyną tego stanu jest polaryzacja amerykańskiej polityki. Im głębszy to proces, tym mniej wyborcy są podatni na argumenty z przeciwnego obozu i tym bardziej kurczowo trzymają się własnych kandydatów. Z tego względu elektorat jest w stanie przejść do porządku dziennego nad wieloma zarzutami, byle tylko nie wygrał polityczny konkurent. W efekcie nawet w najgorszym momencie, już po otrzymaniu nominacji, Trump i tak cieszył się 39-proc. poparciem, większym niż w 1996 r. walczący o reelekcję George H. W. Bush. W tym sensie miliarder miał rację: nawet gdyby poszedł na ulicę strzelać do ludzi, słupki poparcia nawet by nie drgnęły. Polaryzacja odpowiada też za zabetonowanie mapy wyborczej USA, która od 2000 r. pozostaje mniej więcej taka sama. John McCain w 2008 r. zwyciężył w tych samych stanach, co Mitt Romney w 2012 r. (ten drugi wygrał dodatkowo w Ohio i Karolinie Płn.). Dla porównania, Richard Nixon w 1972 r. i Ronald Reagan w 1984 r. wygrali w 49 z 50 stanów.
Kolejną przyczyną wysokiego poparcia dla Trumpa jest niechęć Amerykanów do polityki. Mieszkańcy USA mają dość niemożności dogadania się polityków na Kapitolu nawet w tak fundamentalnych kwestiach, jak uchwalenie budżetu. Miliarder od początku mówi o sobie, że jest kandydatem z zewnątrz; stąd jego wygrana w prawyborach z republikańskimi politykami widzianymi jako przyszłość partii. Ta niechęć dotychczas znajdowała ujście także pod postacią akceptacji kandydatów niezależnych. Jeszcze dwa miesiące temu poparcie dla libertarianina Gary’ego Johnsona ocierało się w niektórych sondażach o 10 proc. Dzisiaj jest bliżej 5 proc., bo część jego zwolenników zdecydowała postawić na Trumpa. Pod tym względem niebagatelną rolę może odgrywać to, że zatarło się już fatalne wrażenie, jakie miliarder pozostawił po sobie w pierwszej, telewizyjnej debacie.
Otwarte pozostaje pytanie o jakość amerykańskich sondaży – a konkretnie o to, czy wiernie oddają aprobatę dla Trumpa. Wahania w poparciu biorą się głównie z problemów metodycznych, w tym zgłaszanej przez sondażownie trudności z zachęceniem respondentów do mówienia o swoich preferencjach. Generalnie jednak sondaże dość wiernie oddają nastroje elektoratu (margines błędu dla większości to 4 pkt proc.). To sondaże jako pierwsze zasygnalizowały popularność Trumpa, zanim ktokolwiek uwierzył, że ma on realne szasne na nominację. Nie zmienia to faktu, że w tym sezonie zdarzały się im również wpadki, jak zwycięstwo Berniego Sandersa w prawyborach w stanie Michigan, gdzie sondaże dawały mu poparcie nawet o 20 pkt proc. mniejsze niż Hillary Clinton.