Komisja weryfikacyjna ds. reprywatyzacji w ocenie polityków PiS ma być tym, czym była dla Stanów Zjednoczonych specjalna senacka komisja badająca aferę Watergate. Ale to tylko pobożne życzenie. Ten twór będzie – niestety – kolejnym bublem, którego jedynym celem jest odejście od realnych problemów do załatwienia. Bo za polityczną ideą nie stoją żadne sensowne rozwiązania.
Odpytywanie prawników o ich opinie na temat pomysłu powołania komisji weryfikacyjnej, co z lubością w ostatnich dniach czynią media, to absurdalny pomysł. Równie dobrze można by konstytucjonalistów i karnistów pytać o twórczość zespołu The Residents czy sposób budowy łodzi podwodnej. Bo najnowsza twórczość Ministerstwa Sprawiedliwości nie ma nic wspólnego z prawem. To temat dla PR-owca, jako że cała inicjatywa walki z patologiami reprywatyzacyjnymi zdaje się wyłącznie polityczno-piarową zagrywką, której celem jest medialne grzanie tematu.
Zanim napiszę o samym pomyśle resortu sprawiedliwości (albo Jarosława Kaczyńskiego realizowanym przez ministerstwo Zbigniewa Ziobry), oczyszczę przedpole. Po pierwsze – spośród ogólnopolskich mediów do kwietnia 2016 r. o nieprawidłowościach reprywatyzacyjnych regularnie wspominały dwie gazety: „Gazeta Wyborcza” oraz DGP. Wielokrotnie ostro pisaliśmy o tym, że dochodzi do patologii. Ba, osobiście pisałem o taśmociągu reprywatyzacyjnym. Dowód? Na krótko przed wybuchem afery reprywatyzacyjnej tak zaczęliśmy jeden z tekstów: „To zorganizowana działalność. Uczestniczą w niej i adwokaci, i sędziowie, i Polacy żyjący w aktach sądowych po 120–130 lat”. Wtedy nie odezwali się do nas ani minister Ziobro, ani tak zdecydowani teraz w poglądach wiceministrowie Patryk Jaki oraz Marcin Warchoł. Ani jednego z nich nie obchodził problem – bo nie było afery, którą da się politycznie wykorzystać.
Rzecz druga, bardziej osobista. W DGP rozbieramy na czynniki pierwsze pomysły polityków i efekty ich działań, a nie poglądy. Nietrudno dostrzec, że stawałem w obronie Zbigniewa Ziobry, gdy był krytykowany. I wskazywałem, że jego pomysł na walkę z lichwą to doskonała inicjatywa, i nawet stawałem po stronie ministra sprawiedliwości, gdy w walkę z lekarzami powiązanymi ze sprawą śmierci jego ojca zaangażowała się podległa mu prokuratura.
Tym razem jednak nie znajduję żadnego argumentu, by stanąć w obronie pomysłu powołania komisji weryfikacyjnej ds. reprywatyzacji. I, co przyjmuję z rozczarowaniem, w ocenie wiceministrów Jakiego oraz Warchoła jestem w związku z tym oszustem albo drobnym hochsztaplerem co najmniej. Bo, jak powtarzali kilkukrotnie w mediach – „stanowisko w sprawie komisji jest testem na uczciwość”. Trudno, zostanę oszustem. A kryształowo uczciwymi i wycierającymi sobie mną gębę niech będą ci, którzy przed wybuchem medialnej wrzawy o reprywatyzacji nie zająknęli się nawet słowem.
Ale do rzeczy.
Po pierwsze, komisja weryfikacyjna nie rozwikła ani jednej sprawy, a jej działalność nie doprowadzi do wyegzekwowania ani jednej kary. Jarosław Kaczyński zapowiedział, że od decyzji wydanej przez komisję będzie przysługiwało odwołanie do sądu – jako że stanowi to konstytucyjny standard, a PiS konstytucji, jakakolwiek by była, przestrzega.
W efekcie otrzymujemy pewien ciąg. Na początku mieliśmy postępowanie zwrotowe zakończone zreprywatyzowaniem nieruchomości – co do zasady związane z orzeczeniem sądu, który „pozwolił” urzędnikom na oddanie majątku spadkobiercy lub nabywcy roszczeń. Uznajemy jednak, że w ramach tej sprawy doszło do nieprawidłowości, więc zajmie się nią nowo powołana komisja. Przyjmijmy, że uzna, iż decyzja o zwrocie była niewłaściwa, i w ramach przyznanych jej kompetencji ją odkręca. Ot, np. nakładając na wyłudzacza karę w wysokości 5 mln zł, której część w zamyśle zostanie przekazana tym, którzy ucierpieli wskutek reprywatyzacji.
Tyle teoria. W praktyce szanse, że ukarany bez szemrania zapłaci, są niewielkie. Sprawa więc ponownie trafi do sądu. W najlepszym razie po 10 latach – gdy już wyłudzacz, jak to wyłudzacze do siebie mają, pozbędzie się jakiegokolwiek majątku – sąd podtrzyma decyzję komisji. Tu warto nadmienić, że Ministerstwo Sprawiedliwości przyznało niedawno, że państwowy aparat przymusu kiepsko sobie radzi z egzekucją alimentów. Dlaczego mamy uwierzyć, że funkcjonariusz publiczny, który nie potrafi ściągnąć trzystu złotych miesięcznie na dziecko, ściągnie kilka milionów od profesjonalnego oszusta?
Ale jest drugi wariant, bardziej prawdopodobny. Ani Jarosław Kaczyński, ani Zbigniew Ziobro nie wierzą w uczciwość sądów zajmujących się sprawami reprywatyzacyjnymi. Jasno wskazują, że ponoszą oni odpowiedzialność za reprywatyzacyjny proceder. Dlaczego więc mamy przyjmować założenie, że pierwotna sprawa trafiła do niewłaściwych sędziów i urzędników, a sprawa druga (odwołanie od decyzji komisji) trafi już do właściwych i zakończy się zgodnie z wolą najjaśniejszej komisji? Brak tu logiki. Co więc w sytuacji, gdy sądy zakwestionują decyzje komisji weryfikacyjnej? Powołana zostanie kolejna specjednostka, która dostanie zadanie wyjaśnienia nieprawidłowości powstałych po ujawnieniu nieprawidłowości?
Ale jest i wariant trzeci – najbardziej prawdopodobny. Członków komisji ma wybierać Sejm. W jednym z wywiadów telewizyjnych wiceminister Marcin Warchoł powiedział, że nie wyklucza, iż zasiądą w niej politycy. Nawet jeśli tak się nie stanie – wejdą w jej skład osoby, do których partie polityczne mają zaufanie. Jestem gotów się z dowolnym pracownikiem resortu sprawiedliwości założyć o kamienicę (nie mam żadnej, ale słyszałem, że niektórzy w resorcie mają – więc zaryzykuję), że powołany skład pobłądzi w gąszczu przepisów szybciej, niż Małgorzata Rozenek zabłądziła w azjatyckim stepie. Politykom wydaje się, że sprawy reprywatyzacyjne są proste: tu sfałszowany akt notarialny, tam krótkie pismo i bach – pół ulicy na własność. Prawda jest taka, że sprawy te charakteryzują się nadzwyczajnym stopniem skomplikowania. Stawiam drugą kamienicę, że wiceminister Jaki nie zrozumiałby co drugiego zdania z uzasadnienia uchwały Sądu Najwyższego na temat reprywatyzacji. I to nie dlatego, że sędziowie nie potrafią pisać, lecz dlatego, że trzeba mieć łeb nie od parady, by to rozumieć. Takich osób w Polsce jest może kilkadziesiąt. I obawiam się, że nie pokrywają się ze zbiorem tych, do których partie polityczne mają zaufanie.
Nie pomoże też na pewno procedura działania komisji weryfikacyjnej. Resort sprawiedliwości, prezentując zakres uprawnień nowego organu, poszedł na całość i stworzył prawniczy miszmasz. Z jednej strony komisja weryfikacyjna ma być „czymś znacznie więcej niż komisją śledczą”. Mamy więc procedurę karną. Ją też zastosować należy do modelu przesłuchiwania świadków (wezwany ma zostać każdy, kto dużo wie o nieprawidłowościach – dziennikarze więc zapewne też; i nawet nie wiadomo, czy za zasłonienie się tajemnicą dziennikarską nie dostanie kary). Z drugiej jednak strony komisja ma wydawać decyzje administracyjne, a więc działać musi w trybie przewidzianym w kodeksie postępowania administracyjnego. Pomieszanie z poplątaniem, które świadczy o tym, że tak naprawdę samo Ministerstwo Sprawiedliwości nie wie, jak ma wyglądać funkcjonowanie komisji weryfikacyjnej.
A ja nie dość, że nie wiem jak, to jeszcze nie wiem, po co. Założeniem zaprezentowanym przez Jarosława Kaczyńskiego i pryncypałów z resortu sprawiedliwości jest to, by można było skutecznie wzruszyć decyzje wydane z naruszeniem prawa. Rzecz w tym – o czym być może nie wszyscy wiedzą – że taka procedura w polskim prawie istnieje. Jest cały katalog przesłanek uprawniających do wznowienia postępowania oraz stwierdzenia nieważności ostatecznej decyzji. Jeden z przypadków, gdy to jest możliwe, to sytuacja, kiedy decyzja została wydana w wyniku przestępstwa. Nie potrzeba więc żadnej komisji weryfikacyjnej, by stare, zamiecione pod dywan sprawy przeprowadzić jeszcze raz. Ba, z prawnego punktu widzenia jej działalność doprowadzi jedynie do wydłużenia postępowań. Ostatecznie bowiem to i tak sąd będzie musiał stwierdzić, że wcześniej orzekający sędziowie albo się pomylili, albo świadomie orzekli niezgodnie z literą prawa.
Jedyny racjonalny i dający się uzyskać dzięki powołaniu i działaniu komisji weryfikacyjnej cel to ten medialny. Tyle że żaden racjonalnie myślący prawnik nie przyzna, że warto powołać nowy organ o szalenie szerokim zakresie uprawnień po to, by „pokrzywdzeni dziką reprywatyzacją mogli spojrzeć przestępcom w twarz”. Byłoby to niesamowite psucie standardów, a przecież koalicja Zjednoczonej Prawicy (to taki twór, o którego istnieniu mówią jedynie Zbigniew Ziobro i Jarosław Gowin; dla wszystkich innych – czytaj: PiS) obiecywała, że standardy będzie wyłącznie śrubowała.
Na marginesie warto zwrócić uwagę na jedną okoliczność. Wiedzą państwo, że komisja śledcza ds. wyjaśnienia afery Amber Gold już działa? Tak, ta, która miała pokazać Polakom wszystkie patologie rządu Donalda Tuska i podległych mu urzędników. Wstępnie wszystkie posiedzenia powołanego organu miały być jawne. A jak jest – każdy widzi. A dokładniej nikt nic nie widzi, bo obrady są utajnione. Podobnie skończy komisja weryfikacyjna. Wyobraźmy sobie sytuację, że trzeba przesłuchać oszukanego człowieka – a to będzie zapewne codziennością – który nie życzy sobie obecności kamer. W takiej sytuacji nawet minister Jaki wymięknie i odpuści występ przed wieczornymi „Wiadomościami”.
Zresztą do rozliczania z niezabliźnionych ran i nieuprawnionych korzyści nie potrzeba wcale nowej komisji. Co jak co, ale obecnie rządzący mają doświadczenie w medialnym wykorzystywaniu działań prokuratury i pokazywaniu umundurowanych panów z taranem wchodzących do domów o szóstej rano. Nigdy przeciwko temu nie protestowałem. Póki policja i prokuratura wyważają te drzwi, za którymi kryje się złoczyńca – proszę bardzo! Jestem nawet gotów potrzymać taran, gdyby była taka potrzeba. Ale nie akceptuję kolejnej medialnej szopki wokół reprywatyzacji, z której nic nie wyniknie i która jedynie wielu ludziom zrobi nadzieję na pomyślne dla nich rozwiązanie sprawy.
Inna rzecz, że gdy słucham opozycji gardłującej, że powoływanie komisji to absurd, jakoś mi jej nie żal. Na początku września Hanna Gronkiewicz-Waltz proponowała przecież powołanie nadzwyczajnej komisji przy Radzie Warszawy, która miałaby sprawdzić sprawy reprywatyzacyjne przeprowadzone w latach 1990–2016. Ostatecznie nie powstała, bo lokalnym politykom PO nie chciało się siedzieć na posiedzeniu rady do nocy, by to przegłosować. Ale żeby z tego powodu krzyczeć teraz, że mamy do czynienia z kolejnym zamachem na demokrację i konstytucję? Znajmy umiar. To żaden zamach, to zwykła głupota.
Wiedzą państwo, że komisja śledcza ds. wyjaśnienia afery Amber Gold już działa? Tak, ta, która miała pokazać Polakom wszystkie patologie rządu Donalda Tuska. Wstępnie wszystkie posiedzenia powołanego organu miały być jawne. A jak jest – każdy widzi. A dokładniej nikt nic nie widzi, bo obrady są utajnione. Podobnie skończy komisja weryfikacyjna.