Gdy w styczniu 2025 r. objął kierownictwo nowo powołanego Departamentu Efektywności Rządowej (DOGE) w drugiej administracji Donalda Trumpa, zapowiadał epokowe cięcia i oszczędności liczone w bilionach dolarów. Dziś wiemy, że nie wyszło. A może wyszło, ale „po startupowemu”: nie 2 bln, nawet nie bln, ale nieco ponad 100 mld. To znacznie mniej, niż zakładano. Podobno doprowadziło to do ostrej wymiany zdań między Muskiem a Scottem Bassentem, sekretarzem skarbu USA, który naigrywał się z dokonań Muska.
DOGE miał zrewolucjonizować amerykańską biurokrację: likwidować agencje, redukować etaty, anulować kontrakty i na bieżąco egzekwować wolę prezydenta. Zamiast tego przyniósł festiwal kontrowersji, oporu instytucji i debat konstytucyjnych. Musk chciał zmienić państwo w firmę. Zamiast tego odkrył, że nawet najbardziej innowacyjny menedżer nie poradzi sobie z grawitacją systemu opartego na kompromisach, procedurach i niezależnych instytucjach.
Czy to porażka? Zależy, jak na to spojrzeć. W końcu Amerykanie wydają na ogólne funkcje administracyjne państwa tylko około 5,3 proc. PKB – mniej niż średnia dla Unii Europejskiej (5,9 proc. PKB). A Polska? To chyba kraj zarządzany przez Muska, bo u nas te koszty to w ostatnich latach zaledwie 4,3–4,9 proc. PKB. Może więc nie było czego ciąć? A może DOGE był po prostu zderzeniem dwóch porządków: marzeń startupowca i realiów państwa prawa.
W epoce cynizmu wobec państwa i przekonania o wszechobecnym marnotrawstwie publicznych pieniędzy świeży głos z wnętrza federalnej machiny może zabrzmieć jak zgrzyt. Sahil Lavingia, były inżynier, przedsiębiorca technologiczny i twórca platformy Gumroad, po niecałych dwóch miesiącach pracy w DOGE odszedł z agencji. Powód? Wbrew powszechnym oczekiwaniom nie odkrył żadnego wielkiego skandalu. Wręcz przeciwnie – stwierdził, że oszustwa i nadużycia, które miał wykrywać, były… „praktycznie nieistniejące”, jak powiedział radiu NPR.
Lavingia mówi wprost, że spodziewał się „nisko wiszących owoców”, czyli rażących przykładów niegospodarności, które można szybko naprawić. Co ważniejsze – jego relacja odsłania coś rzadko widocznego w publicznej debacie o państwie: obraz administracji, która mimo nieporadnej technologii i przestarzałych procedur działa zaskakująco sprawnie. Owszem, są faksy, papier i zbędne formularze. Ale nie są to, według niego, oznaki skorumpowanego systemu, lecz raczej skutki braku modernizacji.
W jego słowach kryje się też refleksja na temat branży technologicznej: „Myślę, że mamy jako ludzie z branży technologicznej pewne skrzywienie. Pracowaliśmy w firmach takich jak Google, Facebook, które mają mnóstwo pieniędzy, finansowane są przez inwestorów i zatrudniają wielu ludzi, którzy tak naprawdę niewiele robią”.
I tu pojawia się największe napięcie: między opowieścią o państwie jako relikcie epoki analogowej a realną chęcią poprawy tego, co w nim już działa całkiem nieźle.
W świecie, gdzie Elon Musk – do niedawna szef DOGE – kreślił wizję rządu „start-upowego”, wypowiedź Lavingii brzmi jak głos człowieka, który zderzył się z rzeczywistością mniej spektakularną, ale bardziej ludzką. Państwa działają lepiej lub gorzej i jest w nich miejsce na poprawę efektywności, ale efekty bez radykalnego zmniejszenia jakości usług publicznych mogą być dość słabe. Tak jak w przypadku działań DOGE.
Można się kłócić, czy procesem optymalizacji nie udałoby się lepiej zarządzić. Pewnie tak, można dać było np. dwa lata szefom agencji na znalezienie oszczędności bez wzrostu nakładów o poziom inflacji i zamiast powoływać inkwizycję, zrobić to bardziej jak w przypadku tradycyjnych fuzji i przejęć. I do korporacji z lat 80., jakie przypomina amerykański rząd, wprowadzić nieco modernizacji.
O ile sam Musk twierdzi, że „najbardziej rozrywkowy scenariusz jest zwykle najbardziej prawdopodobny”, ironia całej sytuacji może być nieznośnie zabawna nawet dla niego: osiągnął w DOGE efekty równie spektakularne, co Michał Probierz w polskiej piłce. ©℗