Donald Tusk to dziś bardziej cywilizowana wersja premiera Węgier Viktora Orbána i Jarosława Kaczyńskiego. Mniej populistyczna i zupełnie strawna dla zmęczonego kolejnymi kryzysami mieszczaństwa zachodniej Europy.
Piątkowy szczyt w Bratysławie otwiera maraton przebudowy Wspólnoty. Jeśli debatę o przyszłości Unii oczyścimy z ideologii, antypatii i partyjnych frazesów, wyraźnie widać, że w kwestii kształtu nowej UE prezes PiS, premier Węgier i szef Rady Europejskiej mają niemal identyczne stanowisko.
Gdyby Donald Tusk chciał wrócić do polskiej polityki, z fotografii zamieszczonych na stronie przewodniczącego Rady Europejskiej można by stworzyć imponujące portfolio na potrzeby kampanii wyborczej. Tusk z Angelą Merkel, Theresą May, Francois Hollande’em, Mariano Rajoyem, Stefanem Lofvenem i wieloma innymi liderami. Od 18 sierpnia były polski premier spotkał się w sumie z czternastoma szefami państw i rządów UE. Doskonale zdaje sobie sprawę, że na rynku idei jest co najmniej kilka – często sprzecznych – koncepcji zmiany Unii. W tym koncercie pomysłów paradoksalnie Tuskowi bliżej do Viktora Orbána i Jarosława Kaczyńskiego niż do kolegów eurokratów z Brukseli. Tusk to dziś bardziej cywilizowana wersja premiera Węgier i prezesa PiS. Mniej populistyczna i zupełnie strawna dla zmęczonego kolejnymi kryzysami mieszczaństwa zachodniej Europy. Były szef polskiego rządu doskonale wie, skąd wieje wiatr, i czuje ludowe lęki. Może nie doprowadzi do wielkiej reformy Unii, ale jest na dobrej drodze do wymyślenia tego, jak tymi lękami zacząć zarządzać.
Pakiet reanimacyjny Tuska
Szef Rady Europejskiej ujawnił swoje plany wobec UE jeszcze przed Bratysławą. Jego główne założenia opublikował portal Politico.eu. Punktem wyjścia jest przywrócenie kontroli nad UE, która została utracona w efekcie kryzysu migracyjnego, globalizacji i fali terroru. Chodzi o pokazanie, że Unia jest nadal zarządzalna.
Politico cytuje wypowiedź Tuska z ubiegłotygodniowego spotkania z premierem Irlandii Endą Kennym. – Nie możemy budować wspólnoty politycznej jedynie na obowiązkowej i całkowitej otwartości dla wszystkich. Unia to również ochrona. Ochrona naszej wolności, bezpieczeństwa, jakości i stylu życia – mówił. Były premier nie nawiązywał co prawda do chrześcijaństwa, jednak w gruncie rzeczy mówił językiem Orbána i Kaczyńskiego. Tak jak oni zrozumiał, że epoka polityki centrum skończyła się. Albo Unia uwzględni populistyczną falę i mniej lub bardziej racjonalne obawy, które zaczęły rządzić polityką, albo pozostanie tym, czym jest teraz – nieefektywnym klubem dyskusyjnym.
W podobnym kierunku ewoluuje myślenie Angeli Merkel. Rok temu opowiadała się za polityką otwartości na migrantów. Dziś urealnia kurs. Nawet nie z powodu sukcesów populistycznej Alternatywy dla Niemiec (AfD) w Meklemburgii. Korektę wymusza raczej zamożna klasa średnia z dużych miast – czyli jej elektorat, który dostrzegł, że wielu przybyszów nie pochodzi wcale z Bliskiego Wschodu, tylko np. z Bałkanów. Z kolei ci z Bliskiego Wschodu nie zawsze akceptują równość płci czy homoseksualistów. Do tego dość często i pryncypialnie występują przeciw Żydom, co w RFN jest z oczywistych powodów nie do zaakceptowania.
Tusk zmianę nastrojów wyczuł wcześniej niż Merkel. W rozmowie z magazynem „ The Economist” już w październiku ubiegłego roku przekonywał, że trzeba skończyć z „polityką otwartych drzwi i okien”, bo jeśli do tego nie dojdzie, władzę w Europie przejmą populiści. Te słowa odebrano jako odklejenie się od niemieckiej kanclerz. Po roku okazuje się, że mówienie Orbánem się opłaciło.
Tusk zagraniczny
Warto śledzić wypowiedzi Tuska z zagranicznych wizyt. Wyłania się z nich polityk, którego w Polsce nie znamy. Przewodniczący Rady Europejskiej nie mówi tego wprost, jednak – znów podobnie jak Jarosław Kaczyński – antycypuje słabość, jeśli nie upadek instytucji europejskich. Widzi w nich deficyt władzy, a nie jej nadmiar. W kwestii polityki migracyjnej odrzucił koncepcję kwot lansowaną przez Komisję jako zabójczą dla spójności Europy. Nawołuje do zapobieżenia „chaosowi, który miał miejsce w ubiegłym roku” (chodzi o falę migrantów, która dotarła do UE) i uszczelnienia zewnętrznej granicy Unii. Przede wszystkim lądowej granicy Bułgarii z Turcją (co jest sygnałem, że w dłuższej perspektywie Ankara nie będzie wiarygodnym partnerem w rozwiązaniu kryzysu migracyjnego) i zbudowania unijnej straży granicznej. Podobnie Orbán, który podczas niedawnego spotkania z Tuskiem w Budapeszcie przekonywał, że „w przyszłości będzie potrzebna polityka imigracyjna koncentrująca się na samoobronie”.
Trzej politycy z nowej Europy nie mają za sobą ani silnych państw, ani silnych instytucji. Paradoksalnie to jednak oni mogą odegrać kluczową rolę w wyznaczaniu trendów przebudowy Europy. Wszyscy trzej wyrastają znacznie powyżej średniej unijnego przywództwa
Ciekawa jest również diagnoza Tuska dotycząca wolności przepływu osób wewnątrz UE po Brexicie. Jak pisze „Daily Telegraph”, powołując się na swoje źródła, Tusk jasno daje do zrozumienia, że nie ma mowy o dostępie Wielkiej Brytanii do wspólnego rynku bez swobody przemieszczania się obywateli UE do Zjednoczonego Królestwa. Jak jednak zaznacza gazeta, szef Rady Europejskiej prezentuje „pragmatyczne stanowisko” i dopuszcza dyskusję o ograniczeniu przywilejów socjalnych, ustanowieniu płacy minimalnej, maksymalnego czasu pracy czy deportacji z Wysp osób podejrzanych o przestępstwa. Tusk szuka kompromisu między Berlinem, Hagą i Paryżem a państwami, które ze swobody korzystają najbardziej, czyli między innymi Polską i Węgrami. W tym punkcie znów przypomina Orbána, który namawia do tego, by odejść od zideologizowanej debaty i tam, gdzie potrzeba więcej Europy, wprowadzić jej więcej, zaś tam gdzie mniej, mniej (tak pisał węgierski premier w tekście dla Frankfurter Allgemeine Zeitung). Od eurosceptyka Nigela Farage’a trójkę Tusk–Orbán–Kaczyński różni to, że nigdy nie poparliby wyjścia swoich krajów z UE. Od liberała Guya Verhofstadta, że nigdy nie uwierzą w federalizm. Tusk, który w rozmowie z „The Economist” mówił o sobie wprost jako „obsesyjnie proeuropejskim”, ale nie „federaliście”.
Kto nienawidzi Niemiec?
Szef Rady Europejskiej – podobnie jak Orbán i Kaczyński – ocenia również kryzysowe przywództwo Niemiec w Europie. Analiza roli Berlina w przypadku trzech polityków jest prosta: nie będzie sprawnie działającej Unii bez aktywnej roli RFN. Jednak, jak mówił Tusk brytyjskiemu tygodnikowi, nie zawsze „to co dobre dla Niemiec, jest dobre dla Europy”. Co o roli Niemiec sądzi Orbán? – Możemy kazać wilkowi żreć trawę, ale to nie odpowiada jego naturze. Europa może się powieść tylko z silnymi Niemcami. A Angela Merkel w tych silnych Niemczech ma za sobą tak duży ciężar polityczny, że w ogóle nie może osłabnąć. Ona jest jak kierowca tira i nie może się zachowywać tak, jakby siedziała za kierownicą golfa – przekonywał. Jarosław Kaczyński na łamach „Bilda” w lipcu tego roku mówił z kolei o RFN jako „największej sile gospodarczej w Europie”. Dodawał równocześnie, że „Niemcom pozostaje tylko droga partnerstwa z sąsiadami i innymi członkami Unii”. Podobnie jak Orbán zapewniał również, że „Angela Merkel jest dla nas Polaków najlepszym rozwiązaniem” i „byłoby dobrze, gdyby pani Merkel została ponownie wybrana”.
Każdy z tych trzech polityków ma tę samą diagnozę: nie podważa wagi Niemiec, ale Berlin nie może działać w pojedynkę i bez oglądania się na interesy innych. Szczególnie w tak wrażliwych kwestiach jak polityka migracyjna nie powinny również narzucać Unii jednolitych rozwiązań, bo to prowadzi do podziałów.
Rada kontra Komisja
Takie samo myślenie dotyczy również roli unijnych instytucji. Trójka Tusk–Orbán–Kaczyński woli silniejszą Radę Europejską, która ma rzeczywistą legitymację demokratyczną (szefowie państw i rządów), niż Komisję Europejską, postrzeganą jako biurokratyczny i bezwładny moloch. W europejskich mediach wprost pisze się zresztą o rywalizacji Tuska z Jean-Claude’em Junckerem, szefem KE. W tej rywalizacji były polski premier wypracował sobie zupełnie przyzwoitą pozycję. Szef Komisji zaliczył wpadkę, przekonując, że KE nadal będzie negocjowała TTIP, chwilę po tym, jak o fiasku tych negocjacji poinformowały rządy Niemiec i Francji. Rozmył również swoją sztandarową reformę, czyli likwidację roamingu na terenie Unii, co miało być gestem pod adresem obywateli i pokazaniem, że aparat urzędniczy KE stoi za ludem, a nie interesami wielkich korporacji. Upierając się przy obarczonej ogromnym potencjałem hejtu umowie TTIP i rozmydlając plany roamingowe, jedynie potwierdził przekonanie o oderwaniu Komisji od realnych problemów.
Tusk przeciwnie. Mówiąc o konieczności uszczelniania zewnętrznej granicy Europy, odbiera argumenty populistycznej prawicy i może liczyć na przychylność wspomnianego ludu. Gdy mówi o bezpieczeństwie, jakości i stylu życia, daje do zrozumienia, że czuje, jakie są realne potrzeby Europejczyków. Nie poucza rządów UE i nie poklepuje Orbána po policzku, nazywając go dyktatorem, jak robił to podpity Juncker.
Mechanika władzy
Sam Orbán jest gorącym zwolennikiem ograniczania roli Komisji i podejmowania kluczowych decyzji na poziomie Rady Europejskiej. Z kolei Kaczyński mówi, że Unia to przede wszystkim „wspólnie zorganizowane, stałe przedsięwzięcie odpowiedzialnych rządów”. Obaj politycy uznają, słusznie zresztą, że KE poprzez fakty dokonane próbuje poszerzać swoje kompetencje kosztem państw. Dla Orbána tym obszarem jest polityka migracyjna i narzucanie obowiązkowych kwot, co w konsekwencji prowadzi do odebrania Budapesztowi kontroli nad tą polityką. Dla Kaczyńskiego nie do zaakceptowania jest próba usankcjonowania – jak dotąd półformalnego i niezgodnego z unijną zasadą przyznania – mechanizmu kontroli praworządności, za pomocą którego Komisja naciska na rząd w Warszawie. Co ciekawe, jego legalność kwestionował również w czerwcu 2014 roku gabinet Donalda Tuska, który stwierdził w swojej opinii: „rząd RP jest zdania, iż nie jest możliwe wdrożenie mechanizmu (kontroli praworządności – red.) w kształcie zaproponowanym przez KE w przedłożonym komunikacie”. Taka ocena pojawiła się po tym, jak legalność mechanizmu zakwestionowały służby prawne Rady UE. (Publikowaliśmy treść dokumentu Rady UE na łamach DGP). Procedura, którą kwestionował rząd Tuska, była stworzona z myślą o Węgrach. Otoczenie Tuska wielokrotnie dawało do zrozumienia, że w ewentualnej wojnie Budapesztu z KE Warszawa nie poprze działań Brukseli. Trudno zakładać, że w tak fundamentalnej kwestii obecny szef Rady Europejskiej zmienił zdanie.
Tusk, Orbán i Kaczyński należą do grona polityków, którzy niezależnie od różnic ideologicznych (w obecnym kryzysie UE mają akurat znaczenie drugorzędne) rozumieją mechanikę władzy. Kaczyński nie musi znać angielskiego i podróżować po świecie, żeby zwierzęco wyczuwać słabość i moc instytucji UE. Orbán nie musi być zwolennikiem postępu obyczajowego i wielokulturowości, żeby wygrywać batalie z niemądrymi politykami. Takimi jak szef MSZ Luksemburga, który wezwał do usunięcia Węgier z Unii. Tusk z kolei nie musi na każdym kroku powtarzać o przywiązaniu do chrześcijańskich wartości, by wiedzieć, jak masować elity i lud, aby pacyfikować ich obawy. Trzej politycy z nowej Europy nie mają za sobą ani silnych państw, ani silnych instytucji. Paradoksalnie to jednak oni mogą odegrać kluczową rolę w wyznaczaniu trendów przebudowy Europy. Wszyscy trzej wyrastają znacznie powyżej średniej unijnego przywództwa.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej