Chiny, jako główny konkurent USA, muszą się liczyć z dalszym podnoszeniem ceł na swoje produkty. Wysoka nierównowaga Stanów Zjednoczonych w handlu towarami ze światem sugeruje, że także pozostali partnerzy, jak UE, mogą doświadczyć wyższych taryf.
W trakcie kampanii wyborczej Donald Trump przekonywał, że „cło” to jego ulubione słowo – i groził podwyższeniem taryf wszystkim bez wyjątku partnerom handlowym Stanów Zjednoczonych. Najwyższa stawka, jaką wylicytował w trakcie wyścigu do Białego Domu, to aż 200 proc. Cło w takiej wysokości miało zostać nałożone na auta z Meksyku.
Eksperci uznali te deklaracje za kampanijną retorykę. A gdy po objęciu urzędu Trump stwierdził, że Stany Zjednoczone nie są gotowe na wprowadzenie uniwersalnego cła, obejmującego wszystkie towary sprowadzane na rynek amerykański, wydawało się, że jego stanowisko złagodniało. Ale w pierwszy weekend lutego prezydent podpisał rozporządzenie nakładające 25-proc. cło na import z Kanady i Meksyku oraz 10-proc. taryfę na towary sprowadzane z Chin. Dodatkowe stawki miały zostać doliczone do już obowiązujących. Podwyższone taryfy miały objąć trzech największych partnerów handlowych Ameryki (biorąc pod uwagę państwa; na poziomie organizacji to UE), odpowiadających za ponad 40 proc. importu.
Nim w 2017 r. Trump po raz pierwszy objął urząd prezydenta, przychody USA z ceł wynosiły 1,3–1,6 proc. wartości importu i były najniższe w historii. Przed sześcioma laty republikanin wypowiedział wojnę handlową Chinom, przez co ogólny poziom amerykańskich ceł wzrósł do 2,5–3 proc., co w dalszym ciągu jest niską wartością, biorąc pod uwagę porównania międzynarodowe. Gdyby w życie weszły najnowsze taryfy, cła pobierane przez USA podskoczyłyby do równowartości 10 proc. importu. Na tak wysokim poziomie były po II wojnie światowej.
W ostatniej chwili, po rozmowach z przywódcami Meksyku i Kanady, Trump zgodził się przesunąć o miesiąc wprowadzenie ceł. Tym samym z jednej strony umocnił swój wizerunek osoby nieprzewidywalnej, ale z drugiej – pokazał, że w atmosferze chaosu, którą sam tworzy, jest jednak element racjonalności. Konflikt z Meksykiem i Kanadą, określony przez dziennik „The Wall Street Journal”, jako „najgłupsza wojna handlowa w historii”, nie ma dla Stanów większego ekonomicznego sensu. Meksyk jest ważnym dostawcą żywności – stąd pochodzi ponad połowa świeżych warzyw (np. od 80 proc. do 100 proc. pomidorów, awokado, malin i truskawek) i ponad 75 proc. piwa. Podniesienie ceł uderzyłoby głównie w Amerykanów o najniższych dochodach, którzy największą ich część wydają na żywność. Jak policzyli ekonomiści ING, wprowadzenie pomysłów Trumpa byłoby równoznaczne z nałożeniem dodatkowego podatku w wysokości 800 dol. rocznie na każdego Amerykanina. Tym samym ich dochody do dyspozycji obniżyłyby się o ok. 1,3 proc.
Na poziomie całej gospodarki dodatkowe cła nałożone na Chiny, Kanadę i Meksyk obniżyłyby PKB USA o 0,4 proc. i podniosły inflację o 0,7 proc. Takie wyliczenia przedstawili ekonomiści Goldman Sachs. Wprowadzenie taryf na tak szeroką skalę wykluczyłoby także obniżki stóp procentowych przez Fed, których domaga się Trump. Zmniejszenie kosztu pieniądza byłoby pomocne w nadaniu jeszcze większego impetu amerykańskiej gospodarce. W zeszłym roku PKB Stanów Zjednoczonych wzrósł o 2,8 proc. i jest to najlepszy wynik w grupie G7, skupiającej państwa znajdujące się na najwyższym poziomie gospodarczego rozwoju. Jednak celem administracji Trumpa jest podniesienie tempa wzrostu do 3 proc. Gdyby republikanin podniósł cła zgodnie z weekendowym planem, to wzrost gospodarczy w 2025 r. byłby zapewne zbliżony do 2 proc.
Droga żywność
Dostawy z Meksyku zapewniają Ameryce tanią żywność, zaś Kanada gwarantuje jej bezpieczeństwo energetyczne. Stany produkują ok. 13 mln baryłek ropy dziennie, ale ich zapotrzebowanie sięga 20 mln. Około 60 proc. importu surowca pochodzi właśnie z Kanady. Północny sąsiad jest też jedynym dostawcą gazu ziemnego do USA. Dla surowców energetycznych i paliw Trump przewidział niższą, 10-proc. stawkę celną. Niemniej i taka podwyżka podniosłaby rachunki Amerykanów za energię, które Trump w kampanii obiecał obniżyć o połowę. Kanada jest też największym odbiorcą amerykańskich towarów. Dodatkowo, pomijając surowce energetyczne, bilans handlu towarami między obydwoma państwami wychodzi mniej więcej na zero. To sytuacja wyjątkowa w grupie największych partnerów handlowych USA. Z innymi państwami Stany Zjednoczone z reguły są na głębokim minusie.
Od 1994 r. Kanada, Meksyk i USA tworzą strefę wolnego handlu. Doprowadziło to do zacieśnienia współpracy, a łańcuchy dostaw, np. w przemyśle motoryzacyjnym, rozciągają się na cały kontynent. Ponad połowa importowanych części montowanych w autach składanych w USA pochodzi z Kanady i Meksyku. Cła mogłyby doprowadzić do zakłóceń w dostawach, a na pewno podniosłyby ceny samochodów w Stanach. Stąd spadki cen akcji także amerykańskich producentów aut, choć przecież dodatkowe taryfy ograniczyłyby konkurencję ze strony meksykańskich fabryk, w których swoje pojazdy sprzedawane w USA montują np. japońskie koncerny. To nie wszystkie argumenty skłaniające część ekspertów do twierdzenia, że cła na produkty importowane z Kanady i Meksyku nigdy nie wejdą w życie. A z pewnością nie w obecnym kształcie.
Nie ulega wątpliwości, że Trump używa ceł jako narzędzia wymuszania na partnerach lub konkurentach decyzji korzystnych dla Ameryki. Zaczęło się od Kolumbii, której prezydent USA zagroził „natychmiastowymi” cłami w wysokości 25 proc., jeśli nie zgodzi się przyjąć samolotu z deportowanymi nielegalnymi migrantami. Po krótkim oporze Bogota się ugięła. Dodatkowe taryfy na produkty z Chin, Meksyku i Kanady zostały uzasadnione stanem zagrożenia, związanym z napływem nielegalnych migrantów i przemytem narkotyków. Trump zgodził się na odroczenie ceł o miesiąc po tym, gdy sąsiedzi zadeklarowali, że wyślą po 10 tys. dodatkowych osób do pilnowania granicy ze Stanami Zjednoczonymi.
Dlaczego w ogóle swoisty szantaż ze strony amerykańskiego prezydenta działa, skoro wszyscy wplątani w grę wiedzą, że to broń obosieczna? USA to największa globalna gospodarka oparta na rynku wewnętrznym, choć jednocześnie drugi eksporter świata. Amerykańscy konsumenci mieli w zeszłym roku do wydania ponad 20 bln dol. Wojna z trzema największymi partnerami handlowymi, z których każdy zapowiedział kroki odwetowe, kosztowałaby jednak relatywnie niewielkie obniżenie tempa wzrostu PKB. Gdyby Kanada i Meksyk rzeczywiście miały się zmierzyć z 25-proc. cłami ze strony USA, wpadłyby w 2025 r. w recesję. Innymi słowy, w starciu ze Stanami Zjednoczonymi każde państwo ma do stracenia więcej. Ale też Amerykanom byłoby niekomfortowo bić się ze wszystkimi naraz.
Niezadowoleni akcjonariusze
Ostatecznie we wtorek, 4 lutego, weszły w życie jedynie 10-proc. cła na towary z Chin (dodane do już obowiązujących stawek). Przed objęciem urzędu przez Trumpa eksperci prognozowali, że właśnie tu prezydent uderzy od razu, bo ma ku temu uzasadnione powody. Państwo Środka to druga pod względem wielkości gospodarka na świecie i największy rywal Ameryki. Jeśli pod wpływem podwyższonych ceł tamtejsza gospodarka osłabnie, nikt w USA płakał nie będzie. Gdy w Białym Domu zasiadał Joe Biden, rozpoczęta przez Trumpa wojna handlowa z Chinami nie wygasła. Przeciwnie – w zeszłym roku USA podniosły cła m.in. na stal, aluminium, mikroprocesory i samochody elektryczne. W 2022 r. Stany nałożyły embargo na eksport najnowocześniejszych chipów. Jednocześnie prowadziły wiele postępowań mających wykazać nieuczciwą konkurencję ze strony chińskich producentów. W poprzednich 12 miesiącach Stany Zjednoczone miały 1,2 bln dol. deficytu w handlu towarami ze światem – jedna czwarta przypada na handel z Pekinem. Podnoszenie ceł może tę nierównowagę przynajmniej częściowo zniwelować.
Chiny wypracowały własną taktykę odpowiedzi na wrogie posunięcia Amerykanów. W ramach retorsji zdecydowały się wprowadzić 15-proc. cła m.in. na węgiel i gaz LNG oraz 10-proc. taryfy na ropę. Łącznie podwyższonymi taryfami objęto niecałe 15 proc. amerykańskiego eksportu. Tak jak w przypadku innych państw pełnoskalowa wojna na taryfy celne z USA nie będzie się Chinom opłacać. Ale jednocześnie Stany odcięte zostały od dostaw bizmutu, indu, molibdenu, telluru i wolframu. W grudniu zeszłego roku Chiny objęły embargiem antymon, gal i german. Tych surowców potrzebują m.in. amerykański przemysł obronny czy producenci chipów. Pekin uderzył również w amerykańskie korporacje – Google został objęty postępowaniem antymonopolowym, a na listę potencjalnych sankcji trafił PVH Corp., właściciel marki Calvin Klein, i biotechnologiczna firma Illumina.
Działające na globalną skalę amerykańskie firmy to łatwy cel odwetowych ataków, a ich sytuacja to jeden z ważnych argumentów, dla którego globalny handlowy konflikt nie leży w interesie USA. Na przykład Apple, przez inwestorów giełdowych wyceniany na 3,5 bln dol., w Stanach realizuje ok. 40 proc. przychodów. Taka sama część sprzedaży pochodzi z Europy i Chin, a całość dopełniają państwa Pacyfiku. Gdyby Apple stracił chiński rynek, to posiadacze akcji byliby wielce niezadowoleni. W tle nieporozumień na linii Kanada–USA jest także 3-proc. podatek od usług cyfrowych wprowadzony w zeszłym roku przez rząd w Ottawie.
Chiny, jako główny konkurent USA, muszą się liczyć z dalszym podnoszeniem ceł na swoje produkty. Wysoka nierównowaga Stanów Zjednoczonych w handlu towarami ze światem sugeruje, że także pozostali partnerzy, jak UE, mogą doświadczyć wyższych taryf. Słowa Johna Paulsona, jednego z ekonomicznych doradców Donalda Trumpa, wskazujące, że przychody amerykańskiego budżetu z ceł sięgną 450 mld dol. rocznie, brzmią niebezpiecznie. Sugerują, że amerykańskie cła wzrosną do poziomu ok. 13 proc., co byłoby równoznaczne z globalną wojną handlową. ©Ⓟ