Zachodnie analizy sytuacji wojennej można dzielić na bardziej i mniej proukraińskie albo bardziej i mniej pesymistyczne. Ale ważniejszy jest podział inny. Na te analizy, do autorów których dociera to, że konflikt ten działa jako katalizator fundamentalnych zmian wychodzących poza Ukrainę; że nawet ewentualne zakończenie obecnej wojny będzie finałem tylko pewnej jej fazy. Oraz na te, których autorzy tego nie chcą dostrzec. Wzbraniają się przed dostrzeżeniem czegoś jeszcze: że do „normalności” sprzed 24 lutego 2022 r. powrotu nie ma.
Dla analiz drugiego typu bardzo charakterystyczny jest wyższościowy język niegdyś wszechpotężnego Zachodu. Można odnieść wrażenie, iż o zakończeniu trwającej już trzy lata wojny z udziałem supermocarstwa myśli się tu niemal tak, jakby chodziło o prowadzoną z wysokości Camp David mediację między jakimś tam Irakiem a jakąś tam Syrią. Że wystarczy jedynie wymyślić odpowiednie zachęty dla obu stron, a te przyklasną pokojowym propozycjom.
Walka w klatce
Niestety jest to podejście dominujące wśród ludzi szykujących się do przejęcia władzy w Waszyngtonie. Generał Keith Kellogg, którego Donald Trump mianował wysłannikiem dla uregulowania konfliktu w Ukrainie, obrazowo przedstawia tę wojnę jako walkę w klatce dwóch zapaśników – potrzebują oni sędziego, który przerwie ich starcie, a tym sędzią może być tylko nowy prezydent USA.
To, co uderza w metaforze, to nawet nie fakt (skądinąd znamienny) stawiania obu stron na równi – w sensie moralnym, a także posiadania przez nie sił i możliwości kontynuowania boju. Rzuca się w oczy przeświadczenie, że kiedy Trump (czytaj: Ameryka) w sposób wystarczająco twardy powie, czego sobie życzy, to obie strony się tej decyzji bez gadania podporządkują. Bo Ameryka to Ameryka. Przecież jakby się pobili Chilijczycy z Argentyńczykami o wysepki w Cieśninie Magellana, to wystarczyłoby, żeby Waszyngton jasno zażądał, aby fregaty obu państw wróciły do portów, i okręty wrócą. Dlaczego więc z Rosją miałoby być inaczej?
Dodajmy, że Kellogg mówił o walce w klatce już po tym, jak Konstantin Małofiejew, jeden z najważniejszych putinowskich oligarchów, tak skomentował jego nominację: „Kellogg przyjedzie do Moskwy, przedstawi swój plan, a my go poślemy w diabły, bo nic nam się w nim nie podoba”. I po tym, jak negocjacyjny plan prezydenta elekta odrzucili Putin i Ławrow. Wiara we wszechpotęgę Ameryki musi być więc w generale niezwykle silna.
Pokojowy plan Trumpa nie został jeszcze w pełni sformułowany, ale jego kluczowym elementem, powtarzającym się w enuncjacjach przedstawicieli nowej administracji, ma być oferta zamrożenia kwestii członkostwa Ukrainy w NATO na 10 czy 20 lat. Ta propozycja spotkała się z szyderstwem Kremla. – Przecież w skali historii to okamgnienie – stwierdził prezydent Rosji. Tu warto przypomnieć, że dokładnie to samo mówił, rozpoczynając inwazję w lutym 2022 r.: że propozycje zawieszenia akcesji Kijowa do NATO są niepoważne, bo jedynie opóźniają coś, co Rosja postrzega jako zadanie jej śmiertelnego ciosu.
Jeśli więc trzy lata później Putin powtarza to, co mówił, zaczynając wojnę, to warto przypomnieć sobie, co jeszcze wtedy mówił, niemal na jednym oddechu. Wśród rosyjskich celów wojennych nie wymienił wówczas przyłączenia części Ukrainy – to pojawiło się później, jako reakcja na uporczywość ukraińskiego oporu. Celami były zaś „neutralizacja, demilitaryzacja i denazyfikacja” Ukrainy. Neutralizacja – nie na jakiś czas, tylko permanentna. Demilitaryzacja – wytworzenie sytuacji, w której Kijów będzie zdany na łaskę Moskwy. A denazyfikacja oznacza przyznanie Moskwie prawa kontrolowania ukraińskiej polityki i państwowości. Bo przecież to Kreml orzekałby, kto jest, a kto nie jest „nazistą”. Innymi słowy – głównym celem było uczynienie z Ukrainy atrapy państwa.
Czy ten cel uległ zmianie? Nic na to nie wskazuje. – Rosja chce tego, czego chciała od początku tej wojny – mówi Ann Dailey z RAND Corporation. – Mówiąc wprost: Kreml uważa, że ma przewagę militarną i polityczną. W tych warunkach nie przewiduję, by ustąpił.
Złamać Kijów
„Rosja ma możliwość prowadzenia wojny z obecną intensywnością co najmniej jeszcze przez rok” – napisał w „Rossija w głobalnoj politikie” Siergiej Polietajew z Moskiewskiego Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych. Zaskakująco szczerze, bo w odróżnieniu od większości rosyjskich analityków dopuszczając, iż w pewnym momencie te możliwości ulegną zasadniczej redukcji. A więc Rosja, zdaniem Polietajewa, wciąż ma czas, by złamać Kijów. Najważniejsze dla Kremla jest, by nad Dnieprem zrozumiano, że – w sytuacji braku ze strony Zachodu chęci czy możliwości doprowadzenia do zwycięstwa Ukrainy – jedyną siłą zdolną zapewnić jej pokój jest Rosja. Zaś alternatywą – całkowita zagłada państwowości. Dlatego nie ma mowy o zawieszeniu broni – ewentualne negocjacje będą się toczyć przy huku dział.
Bezsilność Zachodu już teraz jest katalizatorem licznych procesów, bo globalne Południe oswaja się z myślą o słabości dotychczasowego hegemona
Czy zdaje sobie z tego sprawę Trump? Cóż, niewiele na to wskazuje – uczynienie głównym elementem oferty pokojowej łaskawego pozostawienia Rosji okupowanych terenów wydaje się świadczyć o niezrozumieniu sytuacji. Nie tylko to zresztą. Propozycja wiceprezydenta J.D. Vance’a dotycząca utworzenia zdemilitaryzowanej strefy między Rosją a Ukrainą dowodzi ignorancji – bo jak liczne musiałyby być wojska rozjemcze mające strzec ponad 2 tys. km spornej granicy (linii frontu)? Nie napawa również optymizmem – prawda, potem niepowtórzony – pomysł Richarda Grenella (w czasie pierwszej kadencji Trumpa m.in. ambasadora w Berlinie, a teraz mianowanego na stanowisko wysłannika prezydenta dla misji specjalnych), dotyczący utworzenia w Ukrainie „stref autonomicznych” – pomysł, który już w 2014 r. oznaczał wprowadzenie do organizmu Ukrainy rosyjskich koni trojańskich. Można by tu przywołać też pochodzącą sprzed paru miesięcy deklarację Elibridge’a Colby’ego, nominowanego na wicesekretarza obrony, a nazywanego „najbardziej przekonującym zwolennikiem dokonania przez Amerykę «piwotu» na Pacyfik”, iż „Stany Zjednoczone muszą wycofać z Europy siły, bo są one potrzebne w Azji”.
Seksowni impotenci
Jednak gorzej od ignorancji wróży coś innego. To rozpowszechnione w amerykańskiej elicie – demokratycznej i republikańskiej – przeświadczenie, że w kwestii ukraińskiej Zachód może pozwolić sobie na luksus czekania. Bo Ukraina będzie walczyć nieprzerwanie, choćby bez decydującego wsparcia ze strony sojuszników, a nawet jeśli będzie zmuszona do zaprzestania walki na niekorzystnych dla siebie warunkach, to przecież pozostanie zachodnim aktywem. Może chwilowo biernym, ale duchowo należącym do Zachodu, pragnącym nadal stać się jego częścią. Wiecznie natomiast będzie nienawidziła Rosji i skorzysta z każdej okazji, aby spod jej wpływów się wyrwać.
Tymczasem tak być nie musi. Moskwa wielokrotnie udowodniła, że potrafi zmieniać pokonanych wrogów. Spektakularne fiasko, jakie Zachód poniósł w Gruzji, która z państwa zmierzającego do UE oraz NATO stała się krajem w polityce zagranicznej trzymającym się neutralności względem Rosji, a w wewnętrznej – upodobniającym się do niej, demonstruje realność takiej możliwości. Możliwości, której w 2008 r., gdy armia rosyjska najechała ten kraj, nie przewidywał nikt. Przy czym Gruzja zachowuje jeszcze wobec Rosji neutralność, czego nie można powiedzieć o Czeczenii, która pod wodzą Ramzana Kadyrowa nie tylko zaprzestała walki o niepodległość, lecz wręcz stała się zbrojną szpicą moskiewskiego imperializmu (a wewnątrz Federacji Rosyjskiej – narzędziem służącym szerzeniu terroru wobec przeciwników Putina). Na początku XXI w., po straszliwych stratach zadanych Czeczenom, ktoś, kto przewidziałby taki obrót wydarzeń, byłby uznany za szaleńca. Nie twierdzę, że Ukraina pójdzie drogą Gruzji czy Czeczenii, bo wydaje się to dziś nieprawdopodobne. Ale, powtórzę, jeśli chodziło o Czeczenię i Gruzję, to też wydawało się niemożliwe.
Już kilka lat temu bułgarski politolog Iwan Krastew sformułował błyskotliwą diagnozę: „To bardzo niebezpiecznie być jednocześnie seksownym i impotentem”. Krastewowi chodziło o UE: z jednej strony przyciągającą społeczeństwa krajów niewchodzących do niej, z drugiej – niepotrafiącą zapewnić im realizacji ich europejskiego wyboru, co może powodować toksyczną frustrację. Może to być tym bardziej prawdziwe w efekcie porażki w obronie przed agresją, którą Ukraina zdecydowała się odpierać, wierząc (a że nie mając ku temu formalnych podstaw, to inna sprawa), iż Ameryka i Zachód nie dadzą jej zginąć.
Niedostrzeganie przez zachodnich strategów takiej możliwości wynika z wielu przyczyn. Jedną z nich jest to, że – zarówno w libleftowej części, zdominowanej psychologicznie przez poczucie winy za kolonializm i za rzekome stworzenie świata „białego uprzywilejowania”, jak i w niepodatnej na takie emocje części altrightowej – Zachód jako całość nie jest wciąż w stanie uwierzyć w swoją porażkę. I w to, że przeznaczeniem reszty świata niekoniecznie jest stanie się globalnym Zachodem.
Unia Europejska zawarła w swoich traktatach deklarację o pogłębianiu integracji jako podstawowej, niemal metafizycznej, zasadzie budowania wspólnoty na kontynencie. Ale w traktatach nie zapisano innego elementu, psychologicznie podstawowego dla konstrukcji deterministycznego myślenia brukselskich elit o świecie. Że Unia ma być bytem nieustannie rozszerzającym się, bo to rozszerzanie się potwierdza słuszność całego unijnego światopoglądu. Wspólnota ma bowiem kamień filozoficzny, którym będzie się dzielić z kolejnymi spragnionymi go krajami w rytm kolejnych procesów akcesyjnych. Procesów, wynikających z przemożnego dążenia kolejnych społeczeństw do stania się częścią doskonałego europejskiego uniwersum. Jeśli na takim założeniu konstruuje się wizję świata, nic dziwnego, że nie potrafi się przyjąć do wiadomości, że gdzieś mogą przeważyć siły mu niechętne. Bo w ten sposób zadałoby się cios nie tylko projektowi politycznemu, lecz także czemuś znacznie większemu.
To, co napisałem o myśleniu elit unijnych, można rozszerzyć na elity całego Zachodu. Który to w pojmowanie samego siebie wbudował przekonanie o własnej magnetycznej sile przyciągającej resztę ludzkości. Nowa rzeczywistość, w której inne potężne państwa Zachodem stać się nie chcą, a Zachód nie ma już siły, by narzucić im dyscyplinę nawet w sprawach uznanych przez siebie za podstawowe (wsparcie dla Ukrainy, sankcje na Rosję) jest dla samopoczucia świata atlantyckiego z przyległościami tak destrukcyjna, że wciąż nie jest on w stanie przyjąć jej do wiadomości.
Ta bezsilność Zachodu już teraz jest katalizatorem licznych procesów, bo globalne Południe oswaja się z myślą o słabości dotychczasowego hegemona (paradoksalnie, analogiczny proces zachodzi w przestrzeni poradzieckiej, gdzie zaangażowanie przez Rosję wszystkich sił w Ukrainie i niemożność szybkiego i spektakularnego jej pokonania powoduje coraz dalej idące kwestionowanie wiodącej roli Moskwy). Jeśli zaś Zachód przegra, to degradacja jego znaczenia międzynarodowego pójdzie naprzód niezwykle szybko.
Nie ma drogi wstecz
„Nie ma drogi powrotnej – Putin już przekształcił rosyjskie społeczeństwo, gospodarkę i politykę zagraniczną w taki sposób, żeby bardziej efektywnie walczyć z Zachodem. Pogodziwszy się z tym, że jest klasyfikowana jako państwo zbójeckie, Rosja widzi jeszcze mniej niż kiedyś powodów, aby się przed czymkolwiek powstrzymywać” – piszą Andrea Kendall-Taylor i Michael Kofman w „Foreign Policy”. Po prostu Rosjanie pokonali tyle uznawanych za nieprzekraczalne barier, że psychologicznie nie pozostało już dla nich nic, czego nie mogliby się dopuścić.
A jest to tym niebezpieczniejsze, że choć europejskie wydatki na zbrojenia będą rosnąć, te wzrosty nie wydają się wystarczające, aby znacząco zwiększyć możliwości armii Starego Kontynentu. Zwłaszcza że współczesne operacje wojenne są bardzo złożone i kraje europejskie zasadniczo nie są w stanie prowadzić ich na większą skalę bez wsparcia USA. Zaś „przeszedłszy przez trudności związane z przestawieniem gospodarki na tory wojenne i odczuwając presję ze strony nowo powstałych grup interesów, związanych z gospodarką wojenną, Putin raczej nie cofnie zmian szybko. Po zakończeniu walk na Ukrainie prawdopodobnie będzie szukał uzasadnienia dla kontynuacji gospodarki wojennej”. A co więcej, jeśli będzie zauważalne, że zachodnim aliantom brakuje woli, Moskwa odczuje pokusy, by pójść dalej – co będzie intensyfikowane przez znaną, a niebezpieczną skłonność Kremla do ryzykanctwa i zarazem do popełniania krytycznych błędów w ocenie sytuacji i przeciwnika.
Prawdopodobne jest np., że kiedy wojna w Ukrainie skończy się lub ucichnie, Rosja natychmiast znacznie intensywniej niż dotąd wesprze jemeńskich Hutich w ich usiłowaniach zablokowania żeglugi na Morzu Czerwonym. Ich – i zasadniczo rozmaite inne podmioty, nastawione na zwalczanie Zachodu. Nie jest bowiem prawdziwa teza, jakoby – gdyby Stany skutecznie nacisnęły na Ukrainę, aby ta zakończyła wojnę – współpraca Moskwy z innymi członkami osi przewrotu stała się mniej intensywna. Jest to myślenie życzeniowe, bo więzi pomiędzy Chinami, Iranem, Koreą Północną a Rosją są katalizowane przez bodźce, znacznie głębsze niż Ukraina.
„Ewentualne ustępstwa na rzecz Rosji w celu zakończenia wojny jedynie wzmocniłyby zdolności Kremla zapewniania swoim partnerom pomocy w celu osłabiania USA. Dlatego Waszyngton i jego sojusznicy muszą myśleć dalej niż obecna wojna w Ukrainie i zacząć już teraz inwestować w to, by w przyszłości Rosja nie miała pokusy dokonania kolejnej agresji” – uważają Kendall-Taylor i Kofman. Pozostaje otwarte pytanie, na ile oraz kiedy zrozumieją to Donald Trump i jego ekipa. ©Ⓟ