Rosja to jedyne państwo na świecie, które otwarcie mówi o gotowości użycia broni jądrowej. Bo to skuteczny sposób na zastraszenie Zachodu.
Rosja to jedyne państwo na świecie, które otwarcie mówi o gotowości użycia broni jądrowej. Bo to skuteczny sposób na zastraszenie Zachodu.
W Rosji pogróżki i sugestie dotyczące możliwego użycia broni jądrowej przeciwko Zachodowi są dopuszczalnym elementem budowy wizerunku władz jako „silnych facetów”, którzy nie cofną się przed niczym, by Rosja wstała z kolan. W Europie takie słowa oznaczałyby kryzys wizerunkowy, po którym urzędnik – przynajmniej ten z głównego nurtu polityki – najpewniej wycofałby się ze swoich słów jak niepyszny. W stosunku do atomu jak w soczewce skupia się różnica psychologiczna między dwoma potencjalnymi przeciwnikami. Różnica, która nie gra na korzyść Europy.
W 2015 r. renomowane Centrum Lewady przeprowadziło w Rosji sondaż. 32 proc. respondentów odpowiedziało, że w przypadku wojny Rosji z Zachodem prezydent Władimir Putin może jako pierwszy wydać rozkaz o użyciu broni jądrowej. 33 proc. uważa, że taką wojnę Rosja by wygrała, przy jedynie 5-proc. gronie, które sądzi, że zwycięzcą byłyby Stany Zjednoczone lub Sojusz Północnoatlantycki (większość myśli, że taka wojna nie zakończyłaby się niczyim zwycięstwem).
Niech zostanie popiół radioaktywny
Socjologowie z Lewady nieprzypadkowo akurat wówczas postawili Rosjanom takie pytania. Wiosną 2015 r. Moskwa świętowała pierwszą rocznicę przyłączenia Krymu. Jednym z elementów celebry był film dokumentalny „Krym. Put na rodinu” („Krym. Droga do ojczyzny”). Dwuipółgodzinny obraz przedstawiał punkt widzenia rosyjskiej propagandy na to, jak wyglądała agresja Rosji na pogrążoną w chaosie Ukrainę, z której uciekał już Wiktor Janukowycz, a nowe władze nie zdążyły jeszcze przejąć kontroli nad sytuacją. „Krym...” był kręcony z pełnym błogosławieństwem Kremla, a jednym z rozmówców był sam Władimir Władimirowicz.
W pewnym momencie narrator zadał Putinowi pytanie, czy Rosja była gotowa postawić w stan gotowości swoje siły jądrowe. – Byliśmy gotowi to zrobić – odpowiedział szef państwa. – Rozmawiałem z kolegami prezydentami i mówiłem im wprost to, co mówię teraz panu. Że to nasze historyczne terytorium, zamieszkane przez Rosjan, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie, więc nie możemy ich porzucić. To nie my zorganizowaliśmy zamach stanu, zrobili to nacjonaliści i ludzie o skrajnych poglądach – dodał. A autor filmu Andriej Kondraszow przytaczał jego słowa, które nie zmieściły się w ostatecznej wersji dokumentu, że „nasze siły powstrzymywania jądrowego i tak zawsze znajdują się w pełnej gotowości bojowej”.
O tym, że zawoalowana groźba użycia taktycznych ładunków jądrowych przewijała się także w rozmowach w sprawie Zagłębia Donieckiego, wspominają też niektórzy dyplomaci. Arkadiusz Stempin pisze w wydanej niedawno książce „Sojusznicy. Od Fryderyka i Katarzyny Wielkiej do Merkel i Putina”, że argument ten był elementem przymuszania strony ukraińskiej do przyjęcia większości rosyjskich warunków podczas drugiej konferencji w Mińsku w lutym 2015 r. Tej samej, po której prezydent Ukrainy Petro Poroszenko skarżył się gospodarzowi Alaksandrowi Łukaszence na „nieczystą grę” Rosjan. Kijów musiał się zgodzić na niekorzystne dla siebie warunki rozejmu.
Można było teoretycznie uznać tego rodzaju pogróżki za blef. Tyle że towarzyszyły im zakrojone na szeroką skalę ćwiczenia strategicznych wojsk rakietowych. Resort obrony planował, że każdy absolwent szkoły wojskowej, który trafił do tego rodzaju wojsk, wykona na sprzęcie symulacyjnym identycznym z bojowym około tysiąca wystrzałów rakiet na symulatorze kompleksu rakietowego Jars. Jarsy mają zasięg 11 tys. km i mogą być wyposażane w głowice jądrowe. Jednocześnie mjr Dmitrij Andriejew z ministerstwa obiecywał, że do końca dekady liczebność strategicznych wojsk rakietowych zwiększy się o 8,5 tys. żołnierzy, choć jeszcze w 2009 r.– już po wojnie w Gruzji – zapowiadano ich ograniczanie.
– Na tę chwilę wielokrotnie wzrosła rola najnowszej techniki w wykonywaniu globalnych zadań strategicznych – dowodził mjr Andriejew. Rzeczywiście, przyjęta w grudniu 2014 r. doktryna wojenna Federacji Rosyjskiej obniżyła granicę, poza którą Moskwa dopuszcza zastosowanie atomu. Od tej pory tego typu broń może być zastosowana nie tylko w odpowiedzi na atak nuklearny przeciwnika. „Federacja Rosyjska zastrzega sobie prawo użycia broni jądrowej w odpowiedzi na użycie przeciwko niej i (lub) jej sojuszników jądrowej i innej broni masowego rażenia, a także w wypadku agresji przeciwko Federacji Rosyjskiej z użyciem broni konwencjonalnej w razie zagrożenia samego istnienia państwa” – czytamy.
Rosyjscy wojskowi lobbowali za bardziej zdecydowaną treścią doktryny. „Wielkość sił zbrojnych i liczebność techniki wojskowej Sojuszu przewyższają nasze czteroipółkrotnie. Jest jasne, że taki dysparytet można zrekompensować tylko postawieniem na broń jądrową. Powinno to być jasno zapisane w nowej redakcji rosyjskiej doktryny wojennej i ogłoszone na wszystkich poziomach przywództwa politycznego i wojskowego. Że taktyczna agresja może się zakończyć dla agresora taktycznym uderzeniem jądrowym na zgrupowania wojsk napastnika” – pisał latem 2014 r. płk Igor Korotczenko, redaktor naczelny branżowego magazynu „Nacyonalnaja Oborona”.
Powietrzne uderzenie jądrowe w stratosferze w rejonie południowej części bagien nad Prypecią nie wyrządziłoby znaczących szkód. Byłoby za to widoczne w nienawidzącym „Moskali” Lwowie, a nawet w Polsce – pisał w 2008 r. Igor Dżadan na łamach „Russkiego Żurnała”. W ten sposób, jak przekonywał, konflikt z Ukrainą byłby błyskawicznie rozstrzygnięty
Rosjanie już siedem lat temu, jak mówił obecny minister obrony Litwy Juozas Olekas, w ramach wspólnych z Białorusinami ćwiczeń Zapad-2009 ćwiczyli taktyczny atak nuklearny na Warszawę. Fakt, że taki rozwój wydarzeń trenowała akurat jednostka stacjonująca w obwodzie kaliningradzkim – 152 brzesko-warszawska brygada rakietowa z Czerniachowska – posłużył za pośrednie potwierdzenie wcześniejszych o kilka lat doniesień „Washington Post” i słów byłej litewskiej minister obrony Rasy Juknevičiene, że na terenie obwodu Rosjanie, wbrew dawanym Zachodowi obietnicom, rozmieścili rakiety z głowicami nuklearnymi. Także część scenariuszy natowskich ćwiczeń zakładała odpowiedź na jądrowe uderzenie Rosjan na polską stolicę.
Dodatkowo, jak twierdził szef łotewskiego kontrwywiadu SAB generał Janis Kažocinš, podczas kolejnych ćwiczeń z serii Zapad, zorganizowanych w 2013 r., trenowano użycie taktycznej broni atomowej do zablokowania sieśnin duńskich tak, aby udaremnić amerykańskiej flocie przybycie z odsieczą zaatakowanym państwom bałtyckim. W marcu tego samego roku lotnictwo trenowało zaś zrzucenie bomb atomowych na Szwecję, neutralną, ale traktowaną przez Sojusz Północnoatlantycki jako naturalne zaplecze strategiczne. Niedawno potwierdził to oficjalnie sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg.
Rosjanie uzupełniają szkolenie armii agresywną retoryką. Przytaczane w filmie o aneksji Krymu słowa Putina to tylko część podobnych przypadków z ostatnich lat. Weźmy choćby cytat z artykułu ambasadora Rosji w Danii Michaiła Wanina opublikowanego w marcu na łamach „Jyllands-Posten”. „Nie sądzę, by Duńczycy w pełni rozumieli skutki tego, co się stanie, jeśli Dania przystąpi do kierowanego przez Amerykanów systemu obrony przeciwrakietowej. A stanie się tak, że duńskie okręty wojenne będą celami dla rosyjskich rakiet jądrowych” – napisał Wanin.
Podobne pomysły można przeczytać również w tekstach eksperckich. W 2008 r. Igor Dżadan, politolog związany z Glebem Pawłowskim, wówczas jednym z wpływowych doradców Władimira Putina, na łamach „Russkiego Żurnała” tak pisał o możliwym rozstrzygnięciu wojny z prozachodnią Ukrainą: „Demonstracyjne powietrzne uderzenie jądrowe w stratosferze w rejonie południowej części bagien nad Prypecią nie wyrządziłoby znaczących szkód, jeśli nie liczyć uszkodzenia linii energetycznych i sprzętów elektronicznych w promieniu 100 km. Byłoby za to widoczne w nienawidzącym »Moskali« Lwowie, a nawet w Polsce. Od razu otrzeźwiłoby to gorące głowy, jasno demonstrując zdecydowanie Kremla”. Można by to uznać za political fiction, gdyby nie fakt, że większa część mniej radykalnych propozycji z tego tekstu została przez Rosjan zrealizowana po 2014 r.
Tymczasem nad rosyjskimi umysłami pracuje propaganda. Po aneksji Krymu popularność Putina przekroczyła 80 proc. i od tej pory nie spadła poniżej tej granicy. Telewizja wzmogła kompleks oblężonej twierdzy. Sukcesy wojskowe w Gruzji, na Krymie i w Syrii, coroczne parady wojskowe i kult zwycięstwa 1945 r. służą wzmocnieniu dumy z siły wojska, które dawno zapomniało już o upadku lat 90. Budżet sektora obronnego rośnie z roku na rok, nawet w trudnych czasach zaciskania pasa. W ten sposób buduje się własne morale, a psuje morale przeciwnika. Słowa podobne do tych, które wygłosił naczelny propagandysta Kremla Dmitrij Kisielow o Rosji „jako jedynej zdolnej do przekształcenia Stanów Zjednoczonych w popiół radioaktywny”, mają sprawić, żebyśmy się bali.
Generał Witalij Zacharczenko, w czasach Wiktora Janukowycza minister spraw wewnętrznych Ukrainy, a obecnie obywatel Rosji i wielbiciel Putina, w niedawno wydanej książce trafnie scharakteryzował cel tej budowy. W ten sposób należy niwelować dystans do NATO. Dysparytet, o którym pisał Korotczenko. Gotowość do walki Rosjan w kontrze do zniewieścienia i infantylizacji świata Zachodu ma przynieść zwycięstwo w wojnie cywilizacji. Według Zacharczenki Amerykanie nieprzypadkowo w czasie wojny w Iraku sięgali po prywatne firmy wojenne; same siły zbrojne nie chciały walczyć. Dobrobyt i kult praw człowieka – dowodzi Zacharczenko i pokrewni mu publicyści z kręgu „russkiego miru” – sprawiły, że się mentalnie rozbroiliśmy. Może i mamy lotniskowce i rakiety, ale nie jesteśmy zdolni do ich użycia. A Rosjanie są – i tym nas w przyszłej wojnie pokonają.
Źle pojęty idealizm
A co na to Zachód? Jeszcze podczas szczytu NATO w Chicago w 2012 r. na serio dyskutowano o wycofaniu ze Starego Kontynentu taktycznej broni jądrowej. W świecie końca historii, w którym wojna jest nie do pomyślenia, utrzymywanie arsenałów wielu zachodnioeuropejskim politykom wydawało się kompletnym anachronizmem. A nawet gdyby Rosja użyła broni jądrowej, najpoważniej rozpatrywany scenariusz zakładał neutralizację punktów odpalania rakiet za pomocą ataku precyzyjnych głowic konwencjonalnych. Wbrew rosyjskim nadziejom wygląda jednak na to, że także w tym punkcie sposób myślenia się nieco zmienia.
Zajrzyjmy do oficjalnego komunikatu wydanego po szczycie NATO w Warszawie. „Jak długo istnieje broń jądrowa, NATO pozostanie sojuszem nuklearnym (...). Użycie broni atomowej przeciwko NATO fundamentalnie zmieni istotę konfliktu. Okoliczności, w których NATO może użyć broń jądrową, są skrajnie ograniczone. Jeśli jednak podstawowe bezpieczeństwo któregokolwiek z członków zostanie zagrożone, NATO posiada możliwości, by przeciwnik poniósł koszty, które będą dla niego nie do zaakceptowania i znacznie przewyższą korzyści, które przeciwnik miałby nadzieję osiągnąć” – czytamy. Z kolei nowa premier Wielkiej Brytanii Theresa May dowodziła w kontekście broni jądrowej, że „nie wolno opuścić naszej ostatecznej gardy w imię źle pojętego idealizmu”.
W praktyce w europejskim społeczeństwie trudno sobie wyobrazić kogoś spoza politycznej ekstremy, kto niczym ambasador Wanin grozi innym państwom bronią jądrową. Nawet pokojowe wykorzystanie atomu budzi ogromne kontrowersje, a co dopiero głowice nuklearne. Powyższe uwagi nie do końca dotyczą jednak Amerykanów, których Rosjanie rozpatrują jako jedynego poważnego przeciwnika. Sondaż z 2007 r. wskazywał, że 27 proc. ankietowanych popiera nawet użycie broni jądrowej w wojnie z terroryzmem, a 30 proc. sprzeciwia się wykluczeniu państw nieposiadających takiej broni z listy potencjalnych celów amerykańskich sił nuklearnych. Tylko co czwarty Amerykanin kategorycznie wyklucza, by jego kraj kiedykolwiek mógł zdecydować o użyciu tego rodzaju broni.
W Europie Zachodniej własne siły nuklearne utrzymują Francja i Wielka Brytania. Ponadto Amerykanie, w ramach natowskiego programu udostępniania tego typu uzbrojenia, rozmieścili je w Belgii, Holandii, Niemczech, Turcji i we Włoszech. Podjęcia starań o dołączenie się do tego programu nie wykluczył niedawno na antenie Polsat News 2 wiceminister obrony Tomasz Szatkowski. Polskie MON szybko sprostowało słowa urzędnika. Pułkownik Korotczenko odpowiedział mu w klasyczny sposób: zagroził, że Polska w takim wypadku znajdzie się na celowniku rosyjskich sił zbrojnych.
I wracamy do różnicy zasugerowanej na początku tekstu. Rosja z racji swojego ogromu, ale i tradycji samodzierżawia, nigdy nie zwracała przesadnej uwagi na własne zasoby ludzkie. Fraza „sołdat nie żalet, baby jeszczo narożajut!” (żołnierzy nie żałować, baby jeszcze urodzą!) była przypisywana i Piotrowi I, i Katarzynie Wielkiej, i marszałkowi Gieorgijowi Żukowowi. Faktycznie jednak wypłynęła spod pióra carycy Aleksandry, a konkretnie z jej listu do Mikołaja II z 1916 r., i brzmiała nieco inaczej: „Generałowie wiedzą, że mamy jeszcze wielu żołnierzy w Rosji, i dlatego nie szczędzą ich żyć”. Tak czy inaczej sprowadzała się do jednakowego przekazu. Społeczności, w której kolektywizm dominuje nad indywidualizmem, łatwiej zaakceptować ofiarę krwi złożonej na ołtarzu wyższego celu, choćby był nim i wydumany „russkij mir”.
Co innego Europa, z jej filozofią i popkulturą. Z jednej strony brytyjska myśl polityczna, podkreślająca znaczenie indywidualizmu, „wędki, a nie ryby” od państwa, z drugiej – konsumpcyjna papka kolorowych czasopism, łatwych w odbiorze portali i piosenek, ucząca już nie tyle nawet indywidualizmu, ile egoizmu. Z jednej strony takie społeczeństwo jest bardziej odporne na wirusy autorytaryzmu. Z drugiej – trudniej mu się pogodzić ze scenariuszem, w którym trzeba będzie poświęcić się dla państwa. W czarnym wariancie może to rodzić określone skutki, tak jak lata popularności pacyfistycznych idei i lewicowej propagandy sprawiły, że dumna Francja, która dwie dekady wcześniej przez cztery lata z całych sił powstrzymywała Niemców, w 1940 r. padła w sześć tygodni.
To działa w obie strony – na przyzwyczajonym do dobrobytu Zachodzie przez całe lata trudno było przyznać, że armia w warunkach proklamowanego przez Francisa Fukuyamę końca historii nie jest kompletnym anachronizmem. A jeśli się do czegoś przydaje, to najwyżej do pomocy powodzianom. Gdy koniec historii się skończył, obudziliśmy się w rzeczywistości, w której dopiero co musieliśmy jako Europa sprowadzać ze Stanów pociski, by dokończyć ograniczoną przecież – i przeraźliwie nieskuteczną – kampanię wsparcia libijskiej opozycji przeciwko Muammarowi Kaddafiemu. Krym i rosyjskie pogróżki były dla Europy memento – na tyle poważnym, by znów rozmawiać o wzmocnieniu poszczególnych sił zbrojnych. Ale nie na tyle poważnym, by bardziej niż półgębkiem przyznać, że broń jądrowa nie służy jedynie do tego, by się jej na wyścigi pozbywać.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama