Niektórzy zwolennicy wolnego rynku z chęcią wysłaliby „zawodowe związki na Powązki”, czyli na cmentarz historii. Niesłusznie. Bo ich działalność nie musi być z definicji warcholstwem ani cyniczną walką o przywileje. Są także inne ciekawe modele związków zawodowych. Całkowicie wyjątkowy jest model japoński. Tam związki doprowadziły do sytuacji, w której z jednej strony wywalczyły dożywotnią gwarancję zatrudnienia (choć nie ma ona charakteru formalnego), z drugiej stały się siłą działającą raczej na poziomie politycznym, a nie oddolnym.
Istnieją badania naukowe wskazujące, że nasze kulinarne upodobania łączą się z naszymi zapatrywaniami politycznymi. Weganie na przykład poglądy mają częściej lewicowe niż konserwatywne. Trudno zatem dziwić się oburzeniu, jakie zawrzało na lewicy, gdy w połowie czerwca poszła fama, że jedna z najbardziej znanych warszawskich knajp wegańskich – „Krowarzywa” – nie respektuje praw pracowniczych. Postawa jej właściciela zakrawała na ideologiczną zdradę i w związku z tym działacze organizacji pracowniczych postanowili demonstrować niezadowolenie przed samym wejściem do jego baru – w sposób daleki od eleganckiego. Dodatkowo rozsierdził ich Marek Tatała, ekonomista z Forum Obywatelskiego Rozwoju, który wszedłszy w tłum, postanowił wstawić się za właścicielem. Jak przekonywał, większość pracowników „Krowarzyw” nie miała do pracodawcy zastrzeżeń, a obrońcy ludu pracującego, blokując funkcjonowanie knajpy, ryzykowali, że mogą ów lud zwyczajnie skrzywdzić.
Nie będę wnikać, kto w krowaferze ma rację i kto czyje prawa łamał. Inny wątek jest tu bardziej interesujący. Tatała stwierdził w polemicznym zapale, że to sąd, a nie protesty powinny rozstrzygać spory pracowników z pracodawcami. Takie postawienie sprawy wpisuje się doskonale w popularną wolnorynkową argumentację głoszącą, że pracownik w kontaktach z pracodawcą nie potrzebuje pośredników. W skrócie: nie potrzebuje związków zawodowych. Związki można, owszem, tolerować, ale wyłącznie jeśli nie zachowują się jak związki. Bo inaczej niszczą rynek i szkodzą wszystkim wkoło.
Tymczasem związki zawodowe są do pogodzenia z wolnym rynkiem. I to z korzyścią dla rynku.
Apartheid i roboty
Zanim powiem o tym, jak tego mariażu dokonać, kilka słów o tym, skąd się wzięła alergiczna niechęć wolnościowych ekonomistów do związkowców. Czy słyszeliście o Williamie Haroldzie Hutcie? Pewnie nie, bo mrok historii pochłonął tę postać dość szybko, ale to właśnie ten XX-wieczny brytyjski ekonomista z LSE uchodzi za twórcę wolnorynkowej krytyki związków zawodowych. Hutt nie znosił ich wręcz organicznie, uznając je za „zalegalizowane piractwo” i „bandyterkę”. W wydanej w 1930 r. książce „Teoria zbiorowych negocjacji” przekonywał, że związki to często tworzone sztucznie monopole siły chcące wymusić wynagrodzenia wyższe, niż dyktuje rynek, co obniża efektywność pracy, zaburza alokację kapitału i zwiększa bezrobocie.
Hutt był jedną z głównych inspiracji intelektualistów, którzy w ekonomicznej popkulturze z antyzwiązkowością kojarzą się najmocniej: Friedricha Hayeka i Miltona Friedmana. – Związki wyzyskują tych pracowników, którzy do nich nie należą. Jak? Wymuszając podwyżki dla swoich członków. Jeśli cały kapitał przeznaczony na płace idzie do nich, na pozostałych grupach pracowników trzeba oszczędzać, np. wymieniając ich na maszyny albo ograniczając zatrudnienie – mówił Hayek w jednym z telewizyjnych wywiadów.
Zgodnie z tą teorią, gdyby pracownikom Krowarzyw udało się założyć związek (czego zresztą chcieli) i wymusić podwyżkę pensji, ich szef zwolniłby kasjerkę, instalując samoobsługową kasę. Czy to oznacza, że związki zawodowe współwinne są nadmiernej automatyzacji? Cóż, istnieje w tym brutalna, ale przekonująca logika: nikt nie zabroni postawionemu pod ścianą pracodawcy zlikwidować miejsca pracy albo ograniczyć nabór nowych pracowników – na rzecz zastąpienia ich wydajniejszymi maszynami.
Hutt – wrócę znowu do niego – obwiniał związki o jeszcze inne, bardziej zaskakujące grzechy. Na przykład o spotęgowanie apartheidu w RPA (miał z tym zjawiskiem styczność, bo spędził w Południowej Afryce dużą część swojego życia). Przekonywał, nie bez racji, że składające się z białych związki celowo wymuszały na rządzie politykę odcinającą czarnych od rynku pracy. Taka praktyka, zwraca uwagę ekonomista Robert Murphy w książce „Niepoprawny politycznie przewodnik po kapitalizmie”, przećwiczona została już w okresie międzywojennym w USA. Tamtejsze związki zawodowe, zdominowane przez białych, w 1931 r. wylobbowały zaostrzenie przepisów o pensji minimalnej (ustawa Daviesa-Bacona) dokładnie w tym samym celu: by tańsi czarni robotnicy nie stanowili konkurencji dla białych. Oczywiście za każdym razem rasistowskie motywy strojono w szaty walki o byt pracownika.
Grzechy współczesnych związków zawodowych wylicza jeden z autorów poczytnego wolnorynkowego bloga Bleeding Hearts Libertarians Jacob Levy, profesor nauk politycznych na McGill University. „Związkowcom zdarza się podcinać gałąź, na której siedzą, tj. osłabiać własne firmy. Związki osłabiają także państwo, bo te działające w firmach państwowych, wywierając nieustanną presję na wydatki, utrudniają gospodarowanie budżetem publicznym. Związki biurokratyzują relacje w miejscu pracy w stopniu paraliżującym funkcjonowanie firmy. Związki mają wreszcie niebezpieczną skłonność do zastraszania osób, które się z nimi nie zgadzają bądź nie chcą do nich przynależeć” – wylicza. Tu przypomina się rzucane często przez polskich związkowców na demonstracjach w stronę oponentów: „Wiemy, gdzie mieszkacie!”. Nie brzmi to jak zapowiedź przyjacielskiej wizyty, prawda?
Po prostu wolność
Levy, choć to skrajny wolnorynkowiec, nie chce walczyć z istnieniem związków zawodowych. Przeciwnie, jak przystało na autora bloga poświęconego oswajaniu libertarianizmu z problemami społecznymi (jego polska nazwa to „Libertarianie o krwawiących sercach”), dostrzega pozytywną rolę związków w gospodarce rynkowej. Czyżby amerykański profesor postradał zmysły, bo ze sporą życzliwością wyraża się na ich temat? W żadnym razie. Nie dość, że w herezję nie popada, to jeszcze w istocie nawołuje do ortodoksji. W „popowej” wersji rynkowego liberalizmu, przypomina Levy, nie pamięta się o tym, że liberalizm to nie jest pogląd prostacki i oparty na czarno-białym widzeniu świata. To idea zniuansowana.
Zauważmy: żaden z ojców współczesnej wolnorynkowej ekonomii nie negował potrzeby istnienia organizacji pracowniczych. Ani Hutt, ani Friedman, ani Hayek. Ich sprzeciw wobec związków zawodowych był ostry, ale nie odnosił się do ich istoty, lecz konkretnej formy. Hayek mówił nawet, że gdyby związków nie było, a on byłby właścicielem firmy, sam by je w tej firmie stworzył. „Chciałbym wiedzieć, do kogo się zwracać, kto mówi w imieniu mojej załogi” – przekonywał.
Jak zauważa Ben Jackson, oksfordzki badacz myśli Hayeka, powstawanie związków jest doskonale spójne z liberalną teorią: są one dobrowolnymi, pozarządowymi zgrupowaniami usługodawców (osób świadczących pracę), a więc jedną z wielu emanacji wolności. Niektórzy dodają, że ich działalność jest w istocie całkowicie kapitalistyczna: związki jako posiadacze towaru chcą kontrolować jego podaż, a przez to ceny. Towarem jest oczywiście praca.
Tym, co się wolnorynkowcom w związkach nie podoba, jest chwila, w której państwo zaczyna regulować ich działanie. Z jednej strony ogranicza swobodę ich działalności, formalizując ją, z drugiej nadaje im szkodliwe przywileje. Szczególnie niebezpieczny jest moment, w którym grupa zyskuje prawa większe niż jednostka, a w końcu moment, w którym grupa zyskuje nad jednostką władzę. W Wielkiej Brytanii na przykład aż do lat 90. członkostwo w związkach zawodowych było przymusowe. „Nie jest problemem przynależność do związków, ale przynależność obowiązkowa. Nie jest problemem prawo do strajku, ale zmuszanie innych do strajku” – tłumaczył w latach 70. Hayek problemy gospodarcze Wyspiarzy. Obowiązkowe uzwiązkowienie to w skali świata Zachodu przeszłość, ale piętnowanie osób, które nie chcą być w związku albo nie chcą strajkować, jako „łamistrajków”, „zdrajców” i „sługusów wyzyskiwaczy”, to po tych czasach szkaradna pozostałość.
Jak zauważają liberalni ekonomiści, w chwili gdy w działalność związkową wkracza państwo, przestaje być ona tym, czym była pierwotnie – spontanicznym i naturalnym buforem pomiędzy pracownikami a pracodawcą. Gdy raz da się im tę możliwość, związkowcy nie chcą już rozmawiać z pracodawcą bez rządu jak równy z równym. Chcą być równiejsi. Komisje trójstronne, okrągłe stoły czy pośredniczone negocjacje sprowadzają się zazwyczaj do instrumentalnego wykorzystania państwa w klasowych sporach – jako pałki na oponenta. W zależności od politycznego klimatu raz pałują związkowcy, raz pracodawcy. Tak – ci także nie są bez winy.
Efekt? Walka klasowa, jak powiedziałby Marks, się zaostrza – a przecież związki powinny ją łagodzić. Piachem w maszynie jest tu właśnie przymus. Prawdziwie spójna z wolnorynkową teorią teza jest zatem jasna: związki zawodowe stają się prawdziwie przydatne dopiero wtedy, gdy są wolne od państwa.
W Szwecji symbioza, w Japonii dożywocie
Hutt przekonywał, że pozytywna rola związków polega na promowaniu zdrowia, bezpieczeństwa i przyjaznych warunków w miejscu pracy. Związki miałyby wręcz ułatwiać pracodawcy optymalne rozmieszczanie pracowników na najlepszych dla nich stanowiskach czy podnoszenie ich umiejętności. Miałyby też funkcję zapobiegania złemu traktowaniu „dołów” przez menedżerów oraz reagowania na patologiczne sytuacje. Na to szczególną uwagę zwraca też Levy. „Związki mają olbrzymie znaczenie, jeśli chodzi o zapewnianie równoważnej pozycji pracownikom w relacjach z pracodawcą. Gwarantują mu godną reprezentację procesową, ochronę przed nepotyzmem przy awansowaniu, odwetem i molestowaniem czy bezprawnym zwolnieniem – pisze, zwracając uwagę, że w ogólnym rozrachunku wzmocnienie pozycji szeregowego pracownika działa na korzyść firmy. – Wiele z nadużyć menedżerskich, jak nepotyzm czy molestowanie pracowników, podkopuje jej fundamenty”.
Co więcej, w tej wymarzonej sytuacji, gdy związki nie dysponują kartami przetargowymi w postaci przymusu i agresji, sensowne staje się nawet grupowe negocjowanie płac. Jest tak, ponieważ „z przychodami firmy spójna jest nie jedna konkretna pensja, a cały zakres kwot”. Świadczy o tym prosty fakt: firmy z tej samej branży konkurują o pracowników różnymi płacami. Z jednej strony więc „wolne związki” nie mogą zażądać podwyżek spoza dopuszczalnych widełek, z drugiej – dzięki temu, że reprezentują wobec pracodawcy zbiorowość i wywierają ciśnienie, łatwiej zbliżyć im się do ich górnej granicy. Czy takie negocjacje zawsze będą odbywać się w przyjaznej atmosferze? Niekoniecznie. Czasami skończą się strajkiem. W związku z tym Mark Thompson, redaktor naczelny libertiańskiego portalu Ordinary Times, zastanawia się w jednym z artykułów, dlaczego pracodawca na wolnym rynku miałby akceptować uzwiązkowioną siłę roboczą, i odpowiada: bo danie od czasu do czasu podwyżki jest i tak tańsze niż proces szukania nowej załogi, która zresztą i tak może się uzwiązkowić. Thompson zauważa też, że pomiędzy uzwiązkowieniem siły roboczej a poziomem wolności gospodarki istnieje pozytywna, choć delikatna korelacja. Jedno drugiego nie wyklucza.
A teraz zgadnijcie, w którym kraju działają związki najbliższe modelowi wolnorynkowemu. W USA? Gdzież tam! Amerykańskie związki to przykład tego, z czym należy walczyć. Archaiczne, broniące przywilejów, lobbujące za nieliberalnym prawem. To w dużej mierze one zniszczyły przemysł motoryzacyjny w Detroit, co poskutkowało koniecznością przetrzepania portfeli podatnika, by ów przemysł odratować. Związki, których szukamy, działają w – uwaga! – uchodzącej za socjalistyczną Szwecji.
Tylko uchodzącej, bo w większości rankingów wolności gospodarczej Szwecja znajduje się w czołówce. Władze publiczne nie ingerują tam w relacje między pracownikami a firmami. Nie istnieje szwedzka inspekcja pracy, a ustawy nie definiują poziomu płacy minimalnej. To właśnie związki zawodowe w drodze negocjacji opracowują umowy szczegółowo regulujące warunki zatrudnienia, a potem obie strony się ich trzymają. W 1906 r. osiągnięto w Szwecji kompromis co do roli związków w gospodarce, i pracodawcy nie tylko je tolerują, ale i akceptują. W takich warunkach, jak zauważa przychylnie do związków nastawiony szwedzki profesor prawa Reinhold Fahlbeck, związki mogły wziąć na siebie dodatkowe społeczne zadania. „Patrzą na siebie jak na organizacje misyjne, to trochę jak świecka religia. Chcą naprawiać świat, walczyć o równość, czyste środowisko, lepsze wykształcenie obywateli” – zauważa Fahlbeck.
Przynależność do związku nie oznacza więc, że zacznie się on tobą szczególnie opiekować. Związki szukają raczej czegoś na wzór dobra wspólnego wszystkich pracowników i z tym przystępują do negocjacji z pracodawcami, do których mają znacznie większy szacunek niż związki w Europie. Jednak trudno z japońskiego modelu czerpać jakąkolwiek inspirację – ze względu na odrębność kulturową Japonii, w której hierarchia w relacjach społecznych i bezwarunkowe oddanie pracy to wciąż jedne z najwyższych wartości.
Pokój dla szefa
W ujęciu globalnym stopień „uzwiązkowienia” rynku pracy w krajach rozwiniętych spada. Nawet w Szwecji, gdzie uzwiązkowienie należy do najwyższych w krajach OECD i wynosi ok. 67 proc., od lat 90. spadło o ponad 10 proc. W Polsce także coraz mniej pracowników należy do związków: zaledwie 12 proc., a w pierwszej dekadzie po 1989 r. ten wskaźnik przekraczał 20 proc. Czy zwolennicy wolnego rynku powinni się z tego trendu cieszyć? Teraz wiemy, że niekoniecznie. Co więcej, jeśli chcielibyśmy promować gospodarczą wolność, musielibyśmy zaakceptować wolne związki zawodowe jako jej nieodzowny element.
Zamiast więc potępiać w czambuł pracownicze zrzeszenia, należałoby się zastanowić, jak je zreformować. W Polsce związki działają przede wszystkim w firmach i instytucjach należących do państwa, co samo w sobie zakrawa na absurd. Państwo powinno przecież najlepiej dbać o przestrzeganie prawa pracy i godne pensje na swoim podwórku, czyniąc związki zbędnymi. Nie dba? Niezbyt dobrze świadczy to o państwie. Ale to temat na inny artykuł.
W każdym razie ciężar działalności związków zawodowych w warunkach naprawdę wolnego rynku przesunąłby się w stronę sektora prywatnego, bo firm państwowych by po prostu nie było. Żeby to przesunięcie odbyło się z korzyścią dla wszystkich, musielibyśmy zreformować prawo.
W Polsce związek zawodowy w Polsce to instytucja zarówno ograniczana, jak i uprzywilejowana. Ograniczenie polega m.in. na tym, że samo założenie nowego związku to żmudna biurokratyczna robota. Ponadto żeby powstał nowy związek, potrzeba zgody co najmniej 10 osób z danego zakładu. Jeśli na jego terenie działają już inne związki, może to być trudne, bo postrzegane jako konkurencja. Jeszcze trudniej założyć związek zawodowy osobom z wolnych zawodów. Wiedzą o tym choćby muzycy, którzy o rejestrację swojego związku walczyli latami. Także na etapie działalności polskie prawo nie jest związkom przyjazne – według GUS aż 29 proc. z nich wskazuje prawo i administrację jako barierę działalności. Zaraz po kłodach rzucanych pod nogi przez pracodawców. Na wolnym rynku związek mogłaby zakładać dowolna grupa na dowolnych zasadach.
Przywileje polskich związków sprowadzają się natomiast przede wszystkim do obciążania pracodawcy dodatkowymi kosztami. Po pierwsze, pracodawcy muszą utrzymywać etaty związkowe, czyli opłacać m.in. szefa (szefów) związków, jednocześnie zwalniając te etaty z obowiązku świadczenia pracy. Po drugie, muszą zapewniać związkowi infrastrukturę (np. pokoje). Po trzecie, muszą w imieniu związku potrącać pracownikom z pensji składkę związkową. Na swój koszt i ryzyko muszą realizować za związkowców ich pracę organizacyjną. I wreszcie po czwarte, muszą godzić się na istnienie pracowników chronionych przed zwolnieniem, których związki typują. Sumaryczne koszty związkowych przywilejów są różne w zależności od wielkości firmy i jej uzwiązkowienia, ale bywają przytłaczające. Na przykład w 2011 r. w firmie ArcelorMittal Poland (przykład przytaczany w jednym z raportów FOR) przy uzwiązkowieniu wynoszącym 68 proc. załogi koszty wynosiły ok. 3,5 mln zł rocznie. Te pieniądze mogłyby być przeznaczone na inwestycje w pracowniczy socjal, szkolenia albo zwiększenie zatrudnienia. Stąd jednym z wolnorynkowych postulatów jest konieczność samoutrzymania się związków. Taki system wprowadzono w Wielkiej Brytanii i działa całkiem dobrze, a uzwiązkowienie wynosi tam 25 proc., co jest wskaźnikiem wyższym nie tylko niż w Polsce, ale też w Niemczech.
Czy rzeczywiście odseparowanie związków zawodowych od państwa i danie im wolnej ręki będzie dla nich korzystne? Ktoś może powiedzieć, że to kapitalistyczna propaganda mająca je osłabić. Nic bardziej mylnego. Prawne uregulowania działalności związkowej tylko w krótkim okresie są korzystne dla pracowników, w długim ich krzywdzą. Tym mocniej, że w sposób dość nieoczywisty: czyniąc działania związków zawodowych przewidywalnymi. „Jedną z przewag negocjacyjnych pracowników przez dekady istnienia związków zawodowych była ich nieprzewidywalność. Pracodawca musiał rachować, że jeśli przeciągnie strunę, spotkają go nieznane konsekwencje. Tymczasem prawne regulacje określają sposób, w jaki związki mogą negocjować z pracodawcami, czy formę strajków. Prawne regulacje czynią zatem pracowników przewidywalnymi, dają menedżerom większą władzę” – zauważa Mark Thompson. I dodaje, że to właśnie prawne regulowanie zrzeszeń pracowniczych jest jedną z głównych przyczyn odpowiedzialnych za spadek uzwiązkowienia w świecie Zachodu.
Niektórzy mogą się obruszyć, ale wychodzi na to, że słynna z bycia częścią neoliberalnej doktryny deregulacja wzmocniłaby nie tylko „kapitał”, ale i „pracę”.