Polscy dyplomaci zaangażowani w organizowanie wizyt prezydenta Andrzeja Dudy w USA w czasach, gdy rządził nimi Donald Trump, mówią o republikańskim polityku jako kimś, kto na suflowanych tematach skupia uwagę nie dłużej niż przez kilkadziesiąt sekund. Najlepiej, jeśli mówi się o samym Trumpie. Pewnym pomysłem może być również poruszanie tematu pieniędzy. Jak relacjonują rozmówcy DGP, operowanie sumami – najlepiej dużymi – jest metodą.

– Gdy prezydent wchodził np. w kwestie wydatków kampanijnych, Donald Trump się ożywiał. Tak samo było w przypadku wrzucenia pomysłu z nazwaniem amerykańskiej bazy jego nazwiskiem. Tak można próbować łapać jego uwagę – opowiada jeden z dyplomatów. Na wyjazdy do Waszyngtonu opracowania dla polskiego prezydenta przygotowywał nie tylko pałac, lecz także centrala MSZ. – Nie było sensu tego czytać. Jakieś opasłe tomy analiz. Masa szczegółów. Czyli wszystko to, czego Trump nie lubi i co jest po prostu kontrproduktywne – relacjonuje nasze źródło. Dopytywany, czy Andrzej Duda rzeczywiście wierzy w zdolności przywódcze, siłę intelektu i umiejętności dyplomatyczne Trumpa, rozmówca przekonywał, że „jest chemia”. Ale tak naprawdę chodzi tylko o interesy, a nie wiarę w cokolwiek czy budowanie „konserwatywnej międzynarodówki”.

– Zależało nam, aby wiedział, jak ważny jest dla nas art. 5. Zależało nam, by podkreślał jego znaczenie, zwiększał obecność wojskową USA w Polsce i sprzedawał nam broń. Łączył nas sceptyczny stosunek do Niemiec i wola, by państwa NATO wydawały jak najwięcej na wojsko – mówi o prezydenturze Trumpa rozmówca z pałacu. Wydaje się, że Andrzej Duda już w pierwszej kadencji doskonale zdawał sobie sprawę, że lider republikanów bywa co najmniej infantylny. Równocześnie była szansa zagrania na prawicowej nucie, której nie można było przegapić. Jeśli z tej perspektywy analizować nowojorskie spotkanie Duda–Trump, ma ono sens. Jeśli dorzucić fakt, że realizowano je w porozumieniu z rządem (co szef MSZ Radosław Sikorski przyznał już oficjalnie, a o czym pisaliśmy wcześniej), ma ono sens podwójny. Zresztą to właśnie Sikorski miał do tego spotkania namawiać pałac, wiedząc, że płyną z niego korzyści.

Andrzej Duda w przyszłym roku skończy swoją prezydenturę. I po drugiej kadencji nie będzie ponownie głową państwa. Na lipcowy szczyt NATO do Waszyngtonu pojedzie bez względu na sympatię lub jej brak ze strony Joego Bidena. To impreza dla każdego przywódcy państwa członkowskiego. Zatem argument, że się naraził – odpada. Zresztą demokrata i tak nie zmieni swojej oceny Andrzeja Dudy. On i Polska pod rządami prawicy jest/była dla niego – jak mówił DGP jeden z jego dawnych współpracowników – „jak Teksas”. Czyli coś z innego świata. Taką sytuację da się jednak pogodzić. Amerykanin popiera liberalizację prawa aborcyjnego. Duda jest przeciw. Równocześnie Polak nie mówi przecież demokracie, że ten jest reprezentantem „cywilizacji śmierci”. Te inne światy nie muszą się w tych obszarach po prostu spotykać, a równocześnie mogą skutecznie współpracować w dziedzinie bezpieczeństwa. Niezależnie od tego, czy Duda będzie jeździł do Trumpa, czy też nie, Amerykanie nie porzucą wschodniej flanki NATO. Nie zmniejszą swojego zaangażowania na niej z tego powodu. Nie dlatego, że kogoś tu lubią czy też nie. Taki jest po prostu ich interes narodowy. Tak samo zresztą jak Trump nie porzuci Polski Donalda Tuska z powodu wpisów premiera w mediach społecznościowych.

Co do zachowania klasy przez polskiego prezydenta w USA. W przeciwieństwie do Bidena, który podczas wizyt oficjalnych nie żałował sobie spotkań z jednym z liderów opozycji, Andrzej Duda nie poszedł do Trumpa przy okazji rozmów głów państw w Waszyngtonie. Zorganizował sobie zupełnie nowe wydarzenie w USA. Mocno zalegendowane w ONZ. Z kolei Biden podczas pobytów w Polsce – zupełnie nie zważając na obiekcje PiS – przybijał piątki z Rafałem Trzaskowskim. Tamte gesty można było uznać za swego rodzaju podpompowywanie prezydenta Warszawy. Biorąc to pod uwagę, należy przyznać, że Duda i tak zachował umiar.

Jesienne wybory w USA z dużym prawdo podobieństwem może wygrać Trump. Wówczas zgromadzony kapitał sympatii będzie można zdyskontować. Wiedzą o tym politycy, którym z Dudą od zawsze nie po drodze. Ze zrozumieniem o pomyśle spotkania w Nowym Jorku wypowiadali się Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller, ludzie, którzy trochę o realnej polityce wiedzą i którzy potrafią ją oddzielić od kwestii estetycznych i bieżącej publicystyki. Jakkolwiek Trump jest politykiem infantylnym – wystarczy wspomnieć jego pomysł wykopania fosy na granicy z Meksykiem, zalania jej wodą i wpuszczenia do niej aligatorów – może w przyszłości rządzić supermocarstwem. Warto zatem grać na wielu fortepianach. Liberalny rząd Donalda Tuska nadal ma otwarte kanały na demokratów. Duda ich nie zamknął. Poszerzył jedynie pole działania na wypadek, gdyby wygrał Trump. Krytyka, która na niego spadła za wyjazd do Nowego Jorku jest nieuzasadniona (łącznie z absurdalnym zarzutem, że pojechał na prywatne spotkanie za pieniądze podatników). Na finale prezydentury, gdy już wydawało się, że wpadł w dyplomatyczny letarg – wygenerował zupełnie sensowny pomysł budowania relacji z konserwatywną Ameryką. Poważne państwa tak działają, czego dowodem jest sondowanie Trumpa również przez szefa brytyjskiej dyplomacji i kolegę Sikorskiego z Klubu Bullingdona – Davida Camerona. Do poważnych państw nikt nie ma pretensji o to, że starają się jak najszerzej zabezpieczać swoje interesy. To normalna praktyka. ©℗