Pół roku przed wyborami kwestia aborcji znowu wysunęła się na pierwszy plan sporu politycznego w Ameryce i na razie działa na korzyść urzędującego prezydenta.
Zapalnikiem jest tym razem kontrowersyjny wyrok, który zapadł w Arizonie. W poprzedni wtorek stanowy Sąd Najwyższy orzekł, że pochodzący sprzed 160 lat niemal całkowity zakaz przerywania ciąży nadal obowiązuje. „Lekarze muszą teraz brać pod uwagę, że wszelkie aborcje, z wyjątkiem tych koniecznych dla ratowania życia kobiety, są nielegalne” – ogłosili sędziowie. Przepis, uchwalony jeszcze zanim Arizona uzyskała status stanu (nastąpiło to dopiero 48 lat później), przewiduje karę od dwóch do pięciu lat więzienia dla każdego, kto wykona zabieg lub ułatwi go kobiecie – nie wyłączając przypadków, gdy ciąża była wynikiem gwałtu lub kazirodztwa.
Od lat 60. do 80. XIX w., kiedy przerywanie ciąży nadal było domeną raczej akuszerek i zielarek niż lekarzy, podobne drakońskie prawa przyjmowały legislatury w całej Ameryce. W niektórych miejscach za spędzenie płodu – jak określano wówczas aborcję – ścigano również kobiety. Zwykle zaznaczano, że chodzi o mężatki – porządne panny, które pozbywały się problemu, popijając wywary z wrotyczu i mięty polnej zmieszane z rumem, były postrzegane jako niewinne ofiary uwodzicieli starające się jedynie uchronić przed hańbą. „Skoro jednym z głównym celów małżeństwa była prokreacja i odpowiednie wychowanie dzieci, kobieta wchodząca w związek małżeński nie mogła mieć uzasadnionego powodu, by przerywać ciążę, chyba że stawką było jej życie” – pisze historyk James Mohr w książce „Abortion in America”. A jednak do zakończenia II wojny światowej to mężatki dokonywały w USA większości zabiegów.
Podążając za liberalnym duchem czasu, władze stanowe zastępowały ostre restrykcje bardziej humanitarnymi przepisami, aż w 1973 r. Sąd Najwyższy USA w wyroku w sprawie Roe vs. Wade zagwarantował prawo do aborcji na szczeblu federalnym. Rzecz w tym, że Arizona nigdy formalnie nie anulowała ustawy z 1864 r. Prawdopodobnie uznano, że to martwe prawo. Albo zwyczajnie o nim zapomniano.
Republikanie mają świadomość, że firmowanie kolejnych żądań aktywistów antyaborcyjnych może zaszkodzić ich partii. Gros Amerykanów nie popiera surowych regulacji, a tym bardziej blankietowych zakazów
Droga do wskrzeszenia XIX-wiecznego zakazu otworzyła się 22 czerwca 2022 r., kiedy zdominowany przez konserwatystów Sąd Najwyższy USA zakwestionował konstytucyjność przerywania ciąży. W efekcie stany uzyskały swobodę wprowadzania na swoim terytorium dowolnych obostrzeń. Rządzona przez republikanów Arizona, podobnie jak kilkanaście innych stanów, przygotowywała się na taki rozwój wypadków: trzy miesiące przed uchyleniem wyroku Roe vs. Wade przyjęła ustawę zabraniającą wykonywania zabiegu od 15. tygodnia ciąży. Po tym, jak najważniejszy sąd w kraju ogłosił przełomową decyzję, zamiast płynnego przejścia z jednego stanu prawnego w drugi powstał jednak legislacyjny chaos, który wykorzystali aktywiści pro-life. Marjorie Dannenfelser, szefowa Susan B. Anthony Pro-Life America, jednej z najbardziej wpływowych organizacji antyaborcyjnych w USA, chwaliła arizoński wyrok jako „ogromne zwycięstwo dzieci nienarodzonych i ich matek”. Kluczową rolę odegrało tu przyjazne otoczenie: kontrolujący stanową legislaturę republikanie w całości obsadzili tamtejszy SN konserwatywnymi sędziami. Jeden z nich wyłączył się zresztą ze sprawy po tym, jak media wyciągnęły jego facebookowy post, w którym oskarżył reprezentującą stronę pro-choice organizację Planned Parenthood o „największe pokoleniowe ludobójstwo znane człowiekowi”.
Teoretycznie decyzja sądu ma wejść w życie po dwóch tygodniach od publikacji. Do tego czasu Planned Parent hood, która prowadzi w Arizonie siedem klinik aborcyjnych, będzie przekonywać, że blankietowy zakaz narusza konstytucję, żeby walczyć o jego odroczenie przynajmniej o kolejne miesiące. Jeśli się nie uda, to niewykluczone, że będzie musiała zamknąć działalność na terenie stanu.
Tydzień przed orzeczeniem z Arizony zielone światło dla przepisów zabraniających przerywania ciąży od szóstego tygodnia dał Sąd Najwyższy Florydy. W przypadkach, w których aborcja będzie wciąż dozwolona, poradnie nie będą już mogły przepisywać mizoprostolu i mifepristonu, typowego zestawu tabletek poronnych, podczas teleporady, a pacjentka, która zdobędzie receptę, będzie musiała zażyć pigułki w gabinecie lekarskim. Floryda, w przeszłości najpopularniejszy kierunek podróży mieszkanek amerykańskiego Południa, które nie mogły legalnie wykonać zabiegu w swoim stanie, teraz będzie miała jedne z najsurowszych regulacji w kraju.
Nowe paliwo
Sprawa aborcji, która w ostatnich wyborach do Kongresu przyciągnęła do urn wielu przeciwników surowych obostrzeń, dotąd pozostawała w tle kampanii prezydenckiej. Uwagę Amerykanów zajmowały głównie tematy, które raczej ciągnęły notowania Joego Bidena w dół, niż nabijały mu punkty: inflacja, imigracja, wojna w Gazie. Ku rozczarowaniu demokratów rozliczne problemy prawne Donalda Trumpa na razie nie przełożyły się specjalnie na słupki poparcia. Niektórzy komentatorzy uważają wręcz, że były gospodarz Białego Domu będzie zyskiwać na swoich głośnych przeprawach z wymiarem sprawiedliwości.
Kilkupunktowa strata Bidena, którą jeszcze na początku marca pokazywały sondaże, całkiem już jednak wyparowała – głównie dzięki dobrym wynikom gospodarki – więc trudno dziś nazwać któregoś z kandydatów faworytem. Sztab Bidena wyczuł zatem okazję, by przekierować kampanię na bardziej sprzyjające tory. Liczy na to, że oburzenie na wyrok z Arizony przekuje się w masową mobilizację w listopadzie. – Nie bagatelizujcie go – komentował w rozmowie z Associated Press John Anzalone, badacz nastrojów politycznych, pracujący dla sztabu Bidena. – To zmienia całą dynamikę.
W Arizonie i innych newralgicznych stanach na okrągło są teraz emitowane spoty opowiadające dramatyczne historie kobiet, którym szpitale odmówiły aborcji. Opowieści te spina jednoznaczny przekaz: gdyby Trump nie dokooptował do SN trójki konserwatywnych sędziów, którzy przesądzili o skasowaniu wyroku Roe vs. Wade, stany nie uchwaliłyby przepisów pozbawiających Amerykanki możliwości decydowania o własnym ciele. Bohaterką jednej z reklamówek jest Amanda Zurawski, mieszkanka Teksasu, która zgłosiła się do izby przyjęć z powodu odejścia wód płodowych w 18. tygodniu ciąży. Lekarze uznali, że mają związane ręce, i kazali jej czekać, choć byli pewni, że płód urodzi się martwy. Stanowe prawo zezwala bowiem na terminację tylko w przypadku zagrożenia życia pacjentki. Na skutek poronienia rozwinęła się sepsa, z której kobieta ledwo wyszła. Powikłania mogą ją pozbawić szansy na kolejną ciążę. Na końcu spotu pojawia się czarny ekran z komunikatem: „Donald Trump to zrobił”.
Przekaz ten wzmocniła wiceprezydent Kamala Harris, która w zeszłym tygodniu odwiedziła Tucson w Arizonie. – Unieważnienie Roe vs. Wade było dopiero pierwszą odsłoną szerszej strategii odbierania kobietom ich praw (…). Druga kadencja Trumpa będzie jeszcze gorsza – mówiła Harris.
Aborcja jest dziś niemal całkowicie zakazana w 14 stanach (na ogół jedyny wyjątek to konieczność ratowania życia kobiety). Siedem kolejnych dopuszcza zabieg tylko w początkowej fazie ciąży – w zależności od miejsca granica waha się między 6. a 15. tygodniem. Przepisy te przeważnie bazują na modelowych ustawach, które stanowym legislatorom podsunęły kojarzone z chrześcijańską prawicą organizacje walczące z aborcją również na drodze sądowej, takie jak Alliance Defending Freedom.
Ich sukcesy szybko zaczęły się jednak obracać przeciwko republikanom – również w stanach, które tradycyjnie są ich bastionami. Pierwszym niepokojącym dla nich sygnałem było referendum w silnie konserwatywnym Kansas przeprowadzone w sierpniu 2022 r. Prawie 60 proc. głosujących opowiedziało się tam przeciwko wykreśleniu ze stanowej konstytucji zapisu o prawie do przerywania ciąży. Wybory do Kongresu, które odbyły się trzy miesiące później, pokazały, że niezadowolenia z restrykcji aborcyjnych nie przykryły nawet szybujące ceny. Najlepszym tego potwierdzeniem były korzyści, które demokraci odnieśli w wahających się stanach – m.in. odzyskali mandat senacki w Pensylwanii, odbili fotel gubernatorski w Arizonie i po raz pierwszy od 30 lat kontrolują legislaturę Michigan.
Rzecznicy dostępu do aborcji zwyciężyli też w każdym z pięciu stanowych referendów zorganizowanych przy okazji wyborów. Mieszkańcy Vermontu, Kalifornii i Michigan przegłosowali wpisanie do swojej konstytucji poprawki, która gwarantuje prawo do przerywania ciąży. Z kolei wyborcy w Montanie i Kentucky, stanach o wyraźnie konserwatywnym zabarwieniu, opowiedzieli się przeciwko zaostrzeniu regulacji. Podobne referenda odbędą się w listopadzie m.in. na Florydzie i w Maryland.
Kwestionowane tabletki
W listopadzie 2022 r. aktywiści pro-life złożyli pozew o ograniczenie sprzedaży stosowanego w aborcji farmakologicznej (wykonywanej do 10. tygodnia ciąży) mifepristonu. Według nich federalna Agencja ds. Żywności i Leków (FDA) zatwierdziła ten preparat, nie uwzględniając potencjalnych zagrożeń dla zdrowia. Jednak badania naukowe są tu jednoznaczne: ryzyko powikłań po zażyciu mifepristonu i mizoprostolu jest minimalne. Światowa Organizacja Zdrowia stwierdza w swoich rekomendacjach, że kombinacja ta jest na tyle bezpieczna, że w pierwszym trymestrze kobiety mogą ją stosować samodzielnie. Od 2000 r. zażyło ją ponad 5 mln Amerykanek.
Pro-lajfersi dążą też do ukrócenia działalności wirtualnych poradni, które wysyłają tabletki pocztą po telekonsultacji. W pozwie powołują się na kolejne XIX-wieczne prawo niestosowane od stulecia – Comstock Act z 1873 r. – zabraniające nadawania pocztą wszelkich „środków, przedmiotów i narzędzi”, które mogłyby zostać wykorzystane do przerwania ciąży.
Odkąd w pandemii FDA zezwoliła na wysyłanie pigułek, telemedycyna aborcyjna przeżywa boom. Formalnie z usługi mogą korzystać kobiety znajdujące się na terytorium stanów, w których przerywanie ciąży jest legalne. Nie muszą tam jednak mieszkać na stałe.
Sprawa mizoprostolu zawędrowała w końcu do Sądu Najwyższego. Są jednak sygnały, że nawet sędziowie, którzy przyłożyli rękę do uchylenia Roe vs. Wade, dostrzegają, jak wątłe są argumenty za zakazem obrotu lekiem. Na rozprawie pod koniec marca prawnicy strony pro-life nie byli w stanie odpowiedzieć na pytania o to, jakie szkody – zdrowotne i moralne – powoduje preparat. Gdyby SN zakwestionował dowody naukowe, na podstawie których FDA dopuściła mizoprostol na rynek, w praktyce groziłoby to rozsadzeniem całego rządowego systemu nadzoru nad lekami.
Batalia trwa
O ile republikanie potrzebowali sojuszu z ruchem pro-life, żeby obalić Roe vs. Wade, o tyle teraz, kiedy główny cel został osiągnięty, stali się jego zakładnikami. Z perspektywy aktywistów zakwestionowanie konstytucyjności aborcji było jedynie zwieńczeniem kolejnego etapu batalii, która nadal trwa. Federalny zakaz przerywania ciąży od 15. tygodnia, za którym lobbują od dłuższego czasu, też jest tylko półśrodkiem. Celem jest całkowity zakaz aborcji w Ameryce, co może ich zdaniem zagwarantować poprawka do konstytucji uznająca płód za osobę – ze wszystkimi wynikającymi z tego statusu uprawnieniami. Następnym etapem ma być doprowadzenie do zakazu zapłodnienia in vitro, które niektórzy pro-lajfersi uważają za formę eugeniki. Mają już pierwszy poważny sukces na tym polu: pod koniec lutego SN Alabamy orzekł na podstawie przepisów z 1872 r., że mrożone zarodki można uznać za dzieci, a ich przypadkowe zniszczenie kwalifikuje się jako nieumyślne zabójstwo. Choć konserwatywna gubernator stanu Kay Ivey błyskawicznie podpisała ustawę chroniącą kliniki przed odpowiedzialnością prawną, niejasność co do statusu zarodków skłoniła niektóre placówki do rezygnacji z wykonywania procedur in vitro.
Republikanie mają świadomość, że firmowanie kolejnych żądań aktywistów może już tylko zaszkodzić partii. Gros Amerykanów nie popiera surowych restrykcji, a tym bardziej całkowitego zakazu aborcji. Jak wynika z kompleksowego badania Pew Research Center, 61 proc. z nich uważa, że przerywanie ciąży powinno być legalne w każdej lub w większości sytuacji. Co ważne, chociaż debata aborcyjna jest włoczona w ramę sporu między stroną pro-life a pro-choice, to mainstream społeczeństwa nie ma zerojedynkowych przekonań. Nawet przeciwnicy aborcji zwykle dopuszczają zabieg w wyjątkowych sytuacjach lub na wczesnym etapie ciąży – wprowadzenia bezwzględnego zakazu domaga się jedynie 8 proc. respondentów. Prawo wyboru bez ograniczeń popiera z kolei 19 proc. Reszta osób zaliczających się do obozu pro-choice uznaje, że pewne restrykcje są potrzebne. W badaniu Pew Research Center widać też, że etyczna ocena aborcji często nie pokrywa się z poglądem na temat jej legalności. Niemal połowa Amerykanów jest zdania, że istnieją sytuacje, w których przerwanie ciąży jest moralnie złe, lecz prawo i tak powinno na nie pozwalać.
Nikt tak dobrze jak Donald Trump nie rozumie, że agenda ruchu pro-life jest dziś dla republikanów obciążeniem. To też tłumaczy jego ostatnią zmianę frontu. Dzień przed wyrokiem z Arizony zamieścił w sieci wideo, w którym stwierdził, że kwestię dostępności aborcji należy zostawić w rękach stanów. – Cokolwiek zdecydują, powinno być obowiązującym prawem – podkreślił eksprezydent. Wyborcom powiedział też: – Musicie podążać za swoim sercem lub, w wielu przypadkach, za swoją religią i wiarą.
Słowa te powszechnie odczytano jako próbę zdystansowania się do radykalnych postulatów aktywistów, które odstraszają umiarkowanych wyborców. Zwłaszcza kobiety, u których Trump nigdy nie miał statusu faworyta, a ostatnio jego notowania tylko pikowały. Jak wynika z kwietniowego sondażu „Wall Street Journal”, 57 proc. mieszkanek przedmieść z wahających się stanów – grupa, której głosy mają tam często duże przełożenie na wynik wyborów – uważa podejście Trumpa do aborcji za zbyt restrykcyjne. Teraz, kiedy były gospodarz Białego Domu nie musi się już licytować ze swoimi republikańskimi rywalami na to, kto jest bardziej pro-life, może sobie pozwolić na niezadowolenie kilku prominentnych aktywistów antyaborcyjnych. Tak się zresztą stało. Liderzy ruchu oświadczyli, że są „głęboko rozczarowani” tym, że eksprezydent przerzuca całą odpowiedzialność na władze stanowe, zamiast poprzeć zakaz przerywania ciąży na szczeblu federalnym.
Do kolejnego spięcia doszło 24 godziny później, kiedy Trump oznajmił, że sąd w Arizonie posunął się za daleko, wskrzeszając XIX-wieczne restrykcje – choć wcześniej mówił, że stany powinny mieć prawo decydowania o tym, jakie obowiązują u nich przepisy aborcyjne. „To zostanie naprawione. Jestem pewien, że gubernator i wszyscy pozostali przywrócą tam zdrowy rozsądek” – uspokajał. Naciskany przez reporterów zapowiedział nawet, że jeśli wróci do Białego Domu, to nie podpisze federalnej ustawy delegalizującej przerywanie ciąży od 15. tygodnia. ©Ⓟ
Medycyna i prawo
W piątek, 8 kwietnia, sąd okręgowy w północnym Teksasie unieważnia zezwolenie na sprzedaż mifepristonu, głównego preparatu stosowanego w aborcji farmakologicznej. Agencja ds. Żywności i Leków (Food and Drug Administration – FDA) zatwierdziła go w 2000 r. po żmudnej i wnikliwej ocenie. To pierwszy przypadek w historii, kiedy sędzia nakazuje wycofanie leku z rynku, wchodząc w rolę regulatora. Lekarze dostają siedem dni na przepisywanie mifepristonu pacjentkom bez obawy o konsekwencje prawne.