Gdyby zmartwychwstał, Edward Gierek doświadczyłby déja vu. Walka z reżimem trwa, twórcy piszą listy otwarte, a z Zachodu płyną upomnienia. Tylko Antoni Macierewicz jest nie po tej samej stronie barykady.
Słabość Jarosława Kaczyńskiego do intelektualistów jest powszechnie znana. Prezes Prawa i Sprawiedliwości uwielbia rozmowy z profesorami oraz polską kulturę. Potrafi też zaskakiwać jej znajomością. Dość przypomnieć, jak podczas przemówienia na konwencji PiS w czerwcu 2007 r. zaszokował dziennikarzy stwierdzeniem, że „inni szatani są tam czynni”. Wywołując prawdziwe fajerwerki kpin i komentarzy o postępującym dewoceniu ówczesnego szefa rządu. Natomiast wielu inteligentów uznało, że Kaczyński znów ich przezywa, po czym się obraziło. Ten zaś z lubością wypunktował ignorancję hejterów, niemających bladego pojęcia, że cytował słynną pieśń Kornela Ujejskiego „Z dymem pożarów”. Notabene jej melodia, nadawana regularnie przez BBC, towarzyszyła wiadomościom z Powstania Warszawskiego. Acz i treść wiele mówiła o intencji prezesa. „O, Panie! Panie! Ze zgrozą świata! / Okropne dzieje przyniósł nam czas; / Syn zabił ojca, brat zabił brata, / Mnóstwo Kainów jest pośród nas. / Ależ o Panie! Oni niewinni, / Choć naszą przyszłość cofnęli wstecz, / Inni szatani byli tam czynni, / O, karaj rękę, nie ślepy miecz!” – pisał Ujejski, myśląc o bratobójczej rzezi Polaków podczas rabacji galicyjskiej. Kaczyński zaś sięgnął po jego twórczość w momencie narastających protestów społecznych, wspieranych przez opozycję i nieodmiennie wrogą mu inteligencję.
Choć stopień podekscytowania był wówczas ledwie letni w porównaniu z tym, co ma miejsce obecnie. Dziś opozycja skupiona pod sztandarami KOD-u stawia czoło władzy, sięgając po metody, jakimi walczono 40 lat temu z komuną. Acz dodatkowego smaczku sprawie dodaje to, że stopień wzajemnej nienawiści wydaje się większy i darzą się nią dawni koledzy. Zaczynający swoje kariery polityczne w zupełnie innym komitecie, mającym bronić robotników, a nie demokracji. I nikt nie potrafi na pewno udowodnić, którzy szatani ponoszą za to największą odpowiedzialność.
Profity zamiast wolności
„Obiecywano nam na początku złote góry, a proszę, piszcie – atakujcie, bez pardonu, śmiało, teraz powiedziano: dobrze, dobrze, wystarczy, spełniliście swoje zadanie, nawet historyczne, możecie zabrać się do reportaży, słuchowisk radiowych, byle z dala od spraw najważniejszych” – próbował w 1975 r. skarżyć się na kartach powieści „Kilka chwil” Julian Kornhauser. Tylko próbował, bo natychmiast interweniowała cenzura, wycinając zbyt nieprawomyślne żale. Podobnie jak w przypadku napisanej rok wcześniej, wspólnie z Adamem Zagajewskim książki „Świat nieprzedstawiony”. Dobrze zapowiadający się młody prozaik i poeta na własnej skórze przekonywał się, że władza nie jest zbyt otwarta na dialog o sprawach ważnych. Mógł więc zająć się swoją trzyletnią córeczką Agatą lub jeszcze mocniej wyrazić sprzeciw, otwarcie narażając się władzy. Przed takim dylematem stawało wówczas wielu ludzi kultury, naukowców, intelektualistów.
Ogólnie mówiąc, przedstawicieli polskiej inteligencji, pragnących mieć wpływ na swój kraj. Cały kłopot polegał na tym, że kierownictwo Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nie zamierzało się władzą z nikim dzielić. Jednak gdy jej I sekretarzem został Edward Gierek, reżim okazał się dla elity intelektualnej dużo hojniejszy niż w czasach Gomułki. Zwłaszcza tej jej części, która zachowywała się lojalnie. Długoletni prezes Związku Literatów Polskich (ZLP) Jarosław Iwaszkiewicz, pomimo reformy rolnej, a potem różnych zmian prawnych, nigdy nie stracił swojego dworku w Stawiskach ani otaczających go 50 hektarów ziemi. Jeszcze Gomułka zwolnił go z obowiązku płacenia podatków, zaś Gierek dorzucił masę nagród oraz Krzyż Wielki Orderu Budowniczego Polski. W lutym 1974 r. 80. urodziny wielkiego pisarza obchodzono w budynku Sejmu, po czym I sekretarz zaprosił Iwaszkiewicza do KC na kawę. Rok później podczas XIX Zjazdu ZLP w Poznaniu prezes apelował do rządzących, by nie ustawali w wysiłkach dopieszczania twórczej elity.
„Niestety musimy dbać o to, aby pisarze pisali, tzn. mieli co włożyć w usta, żeby mieli ciepło, żeby mieli stół i krzesło, żeby mieli mieszkanie oraz papier, czasem mały samochodzik albo mały widoczek w Hiszpanii, Italii lub nad Jeziorem Lemańskim” – mówił z trybuny zjazdowej Iwaszkiewicz. W tym czasie ludzie żyjący z pracy twórczej otrzymali prawa do emerytur oraz specjalne dodatki pieniężne za posiadane ordery. Ponadto mogli liczyć na łatwy przydział mieszkania, talon na samochód, a nawet paszport. „Uważa, że twórców trzeba przede wszystkim kupować, w różny sposób, ale kupować, pieniędzmi, samochodami, mieszkaniami, działkami pod dacze, zezwoleniami na upolowanie głuszca itp.” – zanotował minister kultury Józef Tejchma to, co klarował mu wówczas jego zastępca Janusz Wilhelmi. Wierność rządzącym i ustrojowi miała popłacać. Tymczasem najbardziej hołubiona przez reżim część narodu zaczęła się buntować.
Ludzie listy piszą
Za próbę podpalenia Muzeum Lenina w Poroninie działacze podziemnej organizacji Ruch, m.in. Stefan Niesiołowski i bracia Czumowie, dostali na początku lat 70. wieloletnie wyroki. Wkrótce za skazańcami ujęli się prymas Stefan Wyszyński i metropolita krakowski Karol Wojtyła. Zaś w połowie 1974 r. apel do Rady Państwa o ułaskawienie więźniów podpisało kilka sławnych postaci: etyk prof. Maria Ossowska, ekonomista prof. Edward Lipiński, poeci: Antoni Słonimski i Zbigniew Herbert, żołnierz AK i historyk Władysław Bartoszewski. Wcześniej na takie akty obywatelskiego sprzeciwu reżim reagował bardzo nerwowo. Organizując co najmniej medialną nagonkę na autorów listu. Tym razem wszystko odbyło się nadzwyczaj spokojnie. Rada Państwa przychyliła się do wniosku obywateli i już we wrześniu 1974 r. więźniowie z Ruchu wrócili na wolność. Co mocno rozzuchwaliło przedstawicieli polskiej inteligencji.
„Heca się stała wielka, bo »grupa protestująca« znowu napisała list do Tejchmy” – zanotował w dzienniku Stefan Kisielewski. „List dotyczy Polaków w Rosji, żeby otrzymali prawa Polonii, mogli przyjeżdżać do Polski i mieli swobody w dziedzinie »kultury, oświaty i religii«” – dodawał w grudniu 1974 r. Tym razem wśród autorów protestów rej wodzili uznani literaci: Antoni Słonimski, Zbigniew Herbert, Kazimierz Brandys i Tadeusz Konwicki. Na „List 15” władza zareagowała znacznie bardziej nerwowo, bo trafiał ją w czuły punkt. Niczego bardziej w KC się nie bano niż drażnienia Kremla, co mogło przecież przynieść wymianę kierownictwa PZPR na bardziej poddańczo nastawione wobec Moskwy. Zwłaszcza że radziecki przywódca Leonid Breżniew zachowywał się coraz bardziej niepoczytalnie. Gdy na początku grudnia 1975 r. przybył do Warszawy na rozpoczęcie VIII Zjazdu PZPR, z miejsca wprawił wszystkich w stan zupełnej paniki. „Breżniew podchodzi do naszego premiera, ustawia go twarzą do pierwszych sekretarzy, ręce składa na jego plecach, nogi zsuwa na baczność, mocno się pochyla, podciąga do góry marynarkę i jakby zza zasłony starych aparatów fotograficznych robi palcami pstryk. – Zdjęcie gotowe – mówi” – zapisał w dzienniku pod datą 9 grudnia 1975 r. Tejchma. „Premier ucieka speszony do kąta, Jaruzelski chowa się za filarami, bo nie wie, co może być dalej” – relacjonował wicepremier, ukrywając się za ministrem spraw zagranicznych Stefanem Olszowskim. „Dziś mogą się zdarzyć różne rzeczy” – szepnął mu Olszowski. Edward Gierek planował więc przypodobać się sowieckiemu satrapie w jak najbardziej efektowny sposób. Podczas zjazdu ogłosił, że do konstytucji PRL wprowadzony zostanie zapis o „nierozerwalnej przyjaźni polsko-radzieckiej”. Oprócz niego zamierzał dodać punkt mówiący, iż PZPR jest „przewodnią siłą polityczną społeczeństwa w budowie socjalizmu”. Natomiast prawa obywatela uzależniono od „rzetelnego i sumiennego wypełniania obowiązków wobec ojczyzny”. Wprawdzie od czasu, gdy wymyślona przez Józefa Stalina konstytucja została w 1952 r. przyjęta, nikt nie przestrzegał jej zapisów, mimo to powiało grozą. List protestacyjny w pośpiechu zredagował znany warszawski adwokat Jan Olszewski, wspólnie z socjologiem Jakubem Karpińskim i byłym więźniem politycznym Jackiem Kuroniem. Następnie zaczęto zbierać podpisy, głównie w środowisku warszawskiej inteligencji. Składały je osoby znane już z poprzednich protestów, ale dołączały też wcześniej mniej zaangażowane, m.in.: Wisława Szymborska, Julian Stryjkowski, Andrzej Szczepański, aktorka Halina Mikołajska. Zaktywizowali się młodzi zdolni: Kornhauser, Zagajewski, Stanisław Barańczak. Łącznie zebrano aż 59 podpisów. I był to dobry początek.
Opozycja epistolarna
„Kiedy patrzę na tych moich towarzyszy, to zastanawiam się, jak złowieszcza siła pcha ich w kierunku skłócenia się z narodem” – zapisał w dzienniku członek KC Mieczysław F. Rakowski. Od połowy grudnia 1975 r. na biurko Edwarda Gierka trafiały kolejne listy podpisywane przez grono szacownych osób występujących w obronie niezmienności konstytucji. Rzecz na pierwszy rzut oka wyglądała groteskowo, bo wcześniej nikt się nią nie interesował ani jej nie poważał. A jednak strach, że władza może chcieć „przykręcić śrubę”, wzbudził opór elity intelektualnej. Co mocno irytowało Gierka. Ale i tym razem postanowił nieco ustąpić, łagodząc wprowadzane do ustawy zasadniczej zmiany. Obywatelom nakazano jedynie: „rzetelnie wypełniać swoje obowiązki wobec Ojczyzny”, a ze Związkiem Radzieckim postanowiono „umacniać przyjaźń i współpracę”. Złagodzone poprawki posłowie uchwalili, przy jednym głosie wstrzymującym Stanisława Stommy z katolickiego koła „Znak”. Teoretycznie Gierek postawił na swoim, ale w praktyce poniósł druzgocącą klęskę. Wprowadzone do konstytucji poprawki nie miały praktycznego znaczenia, natomiast sam akt zmian zainicjował samoorganizowanie się środowisk opozycyjnych. Proces ten przyspieszyła władza, próbując zatruć protestującym życie. Na polecenie Biura Politycznego stworzono listy osób objętych ścisłym nadzorem cenzury oraz Służby Bezpieczeństwa. Takie nazwiska, jak Brandys, Andrzejewski czy Herbert, zniknęły z łamów gazet oraz innych mediów. Zaprzestano wydawania ich dzieł. Osoby wykonujące pracę etatową nagle wylatywały na bruk, nie mogąc znaleźć innej. Skazanie na biedę i zapomnienie miało złamać im kręgosłup. A atmosferę strachu podsycała SB, nachodząc kolejnych ludzi. Wszystkim też założono podsłuchy, co niekiedy wychodziło na jaw. Pomimo strachu, a może właśnie z jego powodu, gdy w czerwcu 1976 r. władze brutalnie stłumiły robotnicze protesty w Ursusie i Radomiu, przedstawiciele polskiej inteligencji nie pozostali obojętni. Na wyobraźnię działał fakt, że aresztowano wówczas ponad 750 uczestników rozruchów. Potem w doraźnych procesach ferowano surowe wyroki, nawet 10 lat więzienia. O ile wobec elity intelektualnej reżim okazywał się bardzo spolegliwy i delikatny, o tyle opór zwykłych obywateli tłumiono bezwzględnie. Napisali o tym m.in. Andrzej Kijowski, Stefan Kisielewski, Marek Nowakowski, Julian Stryjkowski, Adam Michnik, Kazimierz Brandys w liście otwartym przesłanym francuskiemu tygodnikowi „Le Nouvel Observateur”. Buntujące się elity po raz pierwszy prosiły o wsparcie zachodnią opinię publiczną, a pośrednio także demokratyczne rządy. „To oznacza dla nas, którzyśmy go podpisali, ostateczne zerwanie z reżimem. Wszystkie nasze poczynania dotychczasowe miały stempel legalności; prawo było po mojej stronie. Odtąd prawa wedle tutejszego rozumienia są przeciw nam” – zanotował w dzienniku pisarz Andrzej Kijowski. Ale obawa przed represjami okazała się na wyrost. To zachęciło opozycjonistów do uczynienia kolejnego kroku. Z inicjatywy Jacka Kuronia, Antoniego Macierewicza i Jana Józefa Lipskiego 23 września 1976 r. powołano Komitet Obrony Robotników. Oficjalnie ciało to skupiało tylko kilkanaście osób, jednak grono współpracowników szybko się powiększało. Wedle wstępnego założenia „zawodowych opozycjonistów”, takich jak: Kuroń, Macierewicz, Lipski czy potem Michnik, przed brutalnymi represjami miał osłaniać ich autorytet (a raczej magia) nazwisk wybitnych postaci ze świata nauki i kultury. Dlatego tak wiele znaczyło, że do grona KOR-owców przyłączyli się Jerzy Andrzejewski, Halina Mikołajska czy prof. Edward Lipiński. Z tego powodu władze nie zdecydowały się aresztować przywódców nielegalnej organizacji. Zamiast tego starano się coraz dotkliwiej uprzykrzać im życie.
Sposoby na niepokornych
„Torturą były różne dziwne telefony typu – »Czy można prosić córeczkę? Bo ... chciałbym sobie popierdolić«” – zanotował w dzienniku mąż Mikołajskiej, pisarz Marian Brandys. Do jego żony każdego wieczoru dzwonili ludzie z pogróżkami. W samochodzie przecięto przewody hamulcowe, a pewnego razu do mieszkania wdarła się grupa mężczyzn podających się za robotników z Ursusa. Zapowiedzieli, że następnym razem pobiją Mikołajską i Brandysa, jeśli nie porzucą KOR. Wpędzona w depresję aktorka próbowała w styczniu 1977 r. się zabić, łykając tabletki nasenne. Z kolei Jerzego Andrzejewskiego SB dręczyła, rozpowszechniając informacje o jego gejowskich preferencjach. Sprokurowano nawet fałszywy list otwarty, w którym autor „Popiołu i diamentu” miał się domagać zalegalizowania małżeństw homoseksualnych. Przytłoczony pisarz popadał w coraz głębszy alkoholizm. Mimo to intelektualiści czy ludzie kultury po związaniu się z KOR okazywali komitetowi stałe poparcie. Dzięki temu w styczniu 1977 r. pod petycją żądającą wypuszczenia z więzień robotników podpisało się aż 70 naukowców oraz gwiazdy polskiego kina, m.in: Daniel Olbrychski, Jerzy Zelnik, Maja Komorowska, Barbara Wrzesińska, Kazimierz Kaczor, Marek Kondrat. Łącznie pod listami, jakie trafiły wówczas do rąk Edwarda Gierka, złożyło swój podpis aż 3 tys. osób. Cały kwiat polskiej inteligencji. I sekretarz mógł wszystkich zignorować, ale nie potrafił. Na jego polecenie w lutym Rada Państwa ułaskawiła większość więźniów. Potem zaczęły dziać się rzeczy zaskakujące. Gdy nastroje się uspokajały, 7 maja w Krakowie zamordowano młodego współpracownika KOR Stanisława Pyjasa. Nie bez powodu wszyscy podejrzewali, że stała za tym SB. Co wzbudziło nową falę pism protestacyjnych, a reżim tym razem odpowiedział represjami. Całe kierownictwo KOR wylądowało w areszcie. Ci, którzy pozostali na wolności, 24 maja 1977 r. rozpoczęli głodówkę w kościele św. Marcina w Warszawie. Strach znów narastał. „Andrzejewski podszyty nerwami, aż czasem dygocze i od rana pije piwo, butelka za butelką, bo wódki mu nie wolno. O KOR i polityce rozmawialiśmy trochę, ale zdaje się, że on ma już dosyć polityki” – zanotował w dzienniku Stefan Kisielewski. Widmo więzienia powodowało, że wola oporu słabła. Wówczas (podobnie jak kilka razy później) sprawy w swoje ręce wzięły kobiety. Żona Kuronia Gaja wraz z poetką Anką Kowalską napisały list i chodziły od osoby do osoby, zbierając cenne podpisy. Halina Mikołajska mianowała się rzeczniczką KOR, rzucając na szalę gwiazdorską popularność i biorąc na siebie kontakty z dziennikarzami zachodnich mediów. Tak powstał „List 396” przesłany 21 czerwca do Sejmu. Liczba sygnatariuszy zaskoczyła reżim. Zamiast planowanego procesu pokazowego Kuronia, Michnika, Macierewicza i Blumsztajna z okazji święta Polski Ludowej 22 lipca Gierek ogłosił amnestię. Ostatni robotnicy z Ursusa i Radomia oraz działacze KOR wyszli na wolność. Co było nie tylko wielkim sukcesem i podnosiło morale opozycji, lecz również miało wyjątkowe znaczenie. Wybitne osobistości ze świata sztuki czy nauki na co dzień zupełnie nie nadawały się do roli opozycjonistów. Ktoś musiał organizować zebrania, fundusze, zbieranie podpisów pod listami protestacyjnymi, druk ulotek, a potem podziemnych wydawnictw. Intelektualiści sprawdzali się w dyskusjach, zaś Kuroń, Macierewicz czy Mirosław Chojecki – założyciel Niezależnej Oficyny Wydawniczej „Nowa” – w działaniu. Dzięki ludziom takim jak oni jesienią 1977 r. funkcjonował w Polsce już drugi obieg wydawniczy. Poza cenzurą ukazywały się kolejne ważne książki i coraz więcej tytułów prasowych, na czele z KOR-owskim „Robotnikiem” i opiniotwórczym „Zapisem”. Kiedy Tadeusz Konwicki nie mógł legalnie wydać swojej nowej powieści „Kompleks polski”, zdecydował się ją drukować w podziemnej Nowej. Z pierwszym egzemplarzem pobiegł potem do dyrektora legalnego wydawnictwa Czytelnik. W dyrektorskim gabinecie ponoć wymachiwał nim przed nosem urzędnika, pokrzykując „Widzi pan! Widzi pan!”. A ten nie mógł uwierzyć, że coś takiego w PRL jest możliwe.
Własne państwo
Stworzenie niezależnego od reżimu systemu wydawniczego uderzało w monopol informacyjny państwa. Tymczasem coraz lepiej zorganizowana opozycja sposobiła się do kolejnego kroku, marząc o własnym szkolnictwie. Za wzór posłużyły, zakładane w XIX w. na terenie zaboru rosyjskiego, konspiracyjne uniwersytety latające. W 1905 r. przekształciły się one w jawnie działające Towarzystwo Kursów Naukowych – o czym pamiętał dawny działacz PPS prof. Edward Lipiński. To on zaproponował powrót do tamtej idei, co spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem m.in. kompozytora Zygmunta Mycielskiego oraz pisarzy Jacka Bocheńskiego, Mariana Brandysa, Andrzeja Kijowskiego, Tadeusza Konwickiego, Adama Zagajewskiego, Wiktora Woroszylskiego. Pod deklaracją inauguracyjną Towarzystwa Kursów Naukowych złożyło podpisy łącznie 66 sławnych osób. Wiedzę nieskażoną komunistyczną propagandą chcieli przekazywać młodym ludziom m.in. historyk prof. Henryk Wereszycki czy feminizująca badaczka literatury prof. Maria Janion.
„Wmówienie społeczeństwu, że około 200 czołowych twórców i wybitnych naukowców to przeciwnicy socjalizmu, byłoby dla nas propagandowo zabójcze” – ostrzegał kierownictwo PZPR w kwietniu 1978 r. szef wydziału nauki i oświaty KC Andrzej Werblan. Z drugiej strony chciano uniknąć nowych aresztowań, żeby nie potęgować oporu. Dlatego władze wybrały dokuczliwe, ale mniej spektakularne represje. Ludziom, którzy użyczali mieszkań na wykłady, zaczęły wlepiać grzywny kolegia ds. wykroczeń. Wynosiły one zwykle dwie średnie pensje. Niektórym wykładowcom grożono wyrzuceniem z pracy. Profesorów Adama Kerstena i Marię Janion usunięto z PZPR. Gdy to nic nie dawało, władze sięgnęły po metody iście mafijne. Niespodziewanie 24 stycznia 1979 r., podczas wykładu, do mieszkania Jacka Kuronia wtargnęła prawie setka partyjnych aktywistów. „Na moje dwa, trzy słowa leciał stek ordynarnych wyzwisk, ryk, tupanie, wrzaski” – zapisał Kuroń w książce „Gwiezdny czas”. Przed wyjściem goście zdemolowali lokal. Dwa miesiące później nasłana na zajęcia TKN grupa karateków i bokserów pobiła uczestników seminarium na oczach zachodnich dziennikarzy z agencji UPI oraz brytyjskiego „Timesa”. Skandal zrobił się spory, bo wynajęci przez SB siepacze nie oszczędzali nawet żony Kuronia ani jego osiemnastoletniego syna Maćka. Każde takie posunięcie dawało efekty dokładnie odwrotne, niż oczekiwał reżim. Zwłaszcza że opozycja zyskała w międzyczasie potężnego protektora za granicą. Nowym papieżem został bowiem niezwykle życzliwy polskim inteligentom kardynał Karol Wojtyła. „Panowie, mamy problem. Jezus Maria, mamy problem” – takimi słowami ponoć Edward Gierek rozpoczął pamiętnego dnia nadzwyczajne posiedzenie Biura Politycznego. Nie mylił się. Poczynania KOR zachęcały inne grupy społeczne, żeby się samoorganizować. W krótkim czasie zawiązały się Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela, Konfederacja Polski Niepodległej czy też Wolne Związki Zawodowe. Cały kłopot reżimu polegał na tym, że nie czuł się na siłach, by brutalnie spacyfikować wrogą mu elitę intelektualną. Ta zaś wprawdzie nie miała szansy obalenia istniejącego porządku, jednak mogła zadziałać jak zapałka rozniecająca społeczny bunt. Pod warunkiem że reszta społeczeństwa miała na niego ochotę.