Coś się rozsypało. Nie wiem, jakiego innego słowa użyć. Nie wiem, czy się rozsypało psychicznie, czy fizycznie. Oni tam na górze nie zrobili sobie wspólnego zdjęcia. A przecież był to taki wielki sukces. Zimowe wejście na Broad Peak! I nie ma żadnego zdjęcia całej czwórki. Przecież byli tam razem.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna
Ewa Berbeka jest bohaterką książki „Jak wysoko sięga miłość. Życie po Broad Peak” Beaty Sabały-Zielińskiej o tych, dla których góry są najważniejsze, ważniejsze niż rodzina, dzieci. O tym, co się dzieje na szczytach, kiedy się je zdobywa i kiedy się z nich schodzi. O zamkniętym, hermetycznym środowisku twardzieli ginących w górach i o tym, co po nich zostaje.
Ilu z nich nie żyje?
Alpinistów, himalaistów?
Hm, pani znajomych, przyjaciół.
Nie policzyłam. Ale jak patrzę na zdjęcia, to wielu, bardzo wielu. Mój mąż, jego koledzy, kumple, przyjaciele. Na palcach jednej ręki się nie da, na dwóch też trudno.
Wanda Rutkiewicz.
Też.
Powiedziała kiedyś: bardziej niż wszystkich alpinistów świata podziwiam ich żony.
Wiem, ona najlepiej wiedziała, co się może wydarzyć w górach. Ale ja wiedziałam, za kogo wychodzę za mąż. Wiedziałam, że Maciek to facet, który kocha góry, który się wspina, że to jego żywioł.
Egoista?
Egoista?
Zostawia żonę z dziećmi i idzie w góry, bo góry są najważniejsze.
Już mówiłam, że wiedziałam, za kogo wychodzę. Poza tym mówił, że jak wyjdzie z domu, to może mu sopel spaść na głowę.
I pani to przyjęła? Od sopla ginie mniej ludzi niż w Himalajach.
Przyjęłam. Zrozumiałam. Nigdy nie miałam pretensji, że każdego roku znika na kilka miesięcy, że go nie ma, że zostaję sama z dziećmi. Że choroby, szpitale, remonty. Bo jak tylko wyjeżdżał, to zawsze się coś psuło. Nigdy nie powiedziałam: ty się wspinasz, a ja tu mam cały dom na głowie. Rozumiałam, że on stawia na góry.
Przeżyła już pani żałobę?
Właśnie mijają trzy lata od śmierci Maćka. Nie używam słowa „żałoba”. Nie potrafię też powiedzieć, że jestem wdową. Może to dlatego, że nie akceptuję tego, co się stało, nie dochodzi do mnie, że go nie ma, choć przecież go nie ma. W zeszłym roku pojechałam z synami pod Broad Peak. Pomogło nam to. Wyjechaliśmy z końcem czerwca, wróciliśmy w połowie lipca, czterej nasi chłopcy i ja. Ta wyprawa musiała się odbyć. Wcześniej Krzysiu Wielicki utwierdzał mnie w przekonaniu, że powinniśmy jechać, Kinga Baranowska przychodziła do naszego domu, pokazywała zdjęcia z podejścia pod Broad Peak, mówiła, że powinniśmy. No właśnie, ale jak tu jechać, jak w domu tylko sprzęt Maćka, jego śpiwór, jego plecak, a nas jest przecież pięcioro. Jak tu jechać, jak to kosztuje tyle pieniędzy. Przyjaciele pomogli, również finansowo.
A pani ta podróż pomogła?
Były myśli, żeby to odwlec, że przecież tam jest niebezpiecznie, że Pakistan, że ludzie giną, że może za trzy lata, może za pięć. Nie miałam siły, by jechać zaraz po wypadku, zaraz po śmierci, zresztą Jasiek, nasz najmłodszy syn, był za mały. Poza tym przez lata patrzyłam, ile czasu potrzeba, żeby dobrze zorganizować taki wyjazd. Dałam sobie dwa lata.
Dwa lata to według psychologów czas żałoby.
Być może. Przeżyliśmy tam piękne chwile. Tak piękne, że w tym roku znowu chcę pojechać w góry. Ale nie tam. Karakorum to nie są góry do spacerowania, tam się nie jeździ na trekking, a ja lubię chodzić raczej po dolinkach. Poza tym ja przez te ponad 30 lat małżeństwa nie obejrzałam ani jednego filmu o górach. Nie chciałam. Nie wiem, może się bałam.
Ja obejrzałam ostatnio „Everest”.
Ja nie. I chyba nie zobaczę.
Po tym filmie nikt nie powinien nawet marzyć o górach.
Będą marzyć, będą chodzić i będą ginąć. Nic temu nie zapobiegnie. Po wypadku w 2013 r. byłam w jury Festiwalu Filmów Górskich i na własne życzenie przez dwa dni obejrzałam ponad 30 filmów. Mój syn Stasiu chciał mnie stamtąd zabrać. Nie żałuję, że je zobaczyłam. Może później łatwiej było mi podjąć decyzję o wyjeździe pod Broad Peak. Wiedziałam, że chcę, by nasz wyjazd obsługiwał Karim, człowiek, który świetnie znał Maćka. Czułam, że nie będziemy jego zwykłymi klientami. I nie myliłam się. Opowiadał o moim mężu, o tym, ile od niego dostał, a przecież znali się tylko dwa miesiące spędzone razem pod Broad Peak. On nas tam doprowadził, tam pod tę górę.
Tam jest gdzieś pani mąż.
Jego ciało, bo przecież ciała nigdy nie znaleziono.
Zostawili go.
Nie będę już tego analizować. Nie słuchałam nagrań ze szczytu, nie wiem, co tam się stało. Musiało się coś rozsypać, że dwóch wróciło do bazy, a dwóch – Tomek Kowalski i Maciek – zostało.
Instynkt samozachowawczy, myślenie tylko o sobie – tego dowiedziałam się o wspinaczach z książki Beaty Sabały-Zielińskiej, której pani jest główną bohaterką. I jeszcze tego, że czasem po prostu odcinają linę, do której przypięty jest kolega z wyprawy.
Ona cytuje historie innych wspinaczy. Pisze o tym, jakie są reakcje na śmierć kolegi podczas wyprawy.
Wychodzi na to, że tam w górach to sami egoiści. Wcześniej myślałam, że jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Rodzice Tomka Kowalskiego pojechali tam kilka miesięcy po wypadku. Opowiadali o ich namiocie, on tam jeszcze stał. Ten namiot z napisem: „Przyjaciela nie zostawia się w górach, nawet jeśli jest bryłą lodu”. Proszę mi pozwolić tego nie oceniać. Mogę tylko mówić o nim, o Maćku. On nie był egoistą. Chociaż nie wiem, może to jest jakieś skrzywienie, może nie jestem normalną kobietą. Oczywiście z boku uprawianie tego zawodu może wyglądać na egoizm, jednak relacji międzyludzkich, które zachodzą tam, na siedmio- czy ośmiotysięcznikach przy 40-stopniowym mrozie, nie ma co porównywać do zachowań, jakie znamy z codzienności.
Artur Hajzer, kierownik programu Polski Himalaizm Zimowy 2010–2015, zadzwonił do pani 6 marca 2013 r., dwie godziny po konferencji prasowej, na której ogłosił, że Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski zostali oficjalnie uznani za zaginionych. To się nie działo na ośmiu tysiącach metrów.
Wiem, ale tłumaczę jego zachowanie nerwami, emocjami.
Tłumaczy pani? Przecież powiedział: „Słuchaj, strasznie cię przepraszam, ale rozumiesz sama, medialna wyprawa, więc musiałem to powiedzieć”.
Musiał być bardzo zdenerwowany. Zwłaszcza że dzień wcześniej wieczorem też rozmawialiśmy przez telefon. Wtedy świat się dowiedział, że Broad Peak zdobyty. Zaczęły przychodzić do mnie SMS-y z gratulacjami dla Maćka. Szaleństwo. Euforia. I wtedy Franek, nasz drugi syn, zobaczył późnym wieczorem w internecie, że coś jest nie tak, że dwóch jest już w namiocie, a dwóch jeszcze nie. Nie miałam telefonu do Hajzera, nie znaliśmy się, odnalazłam go gdzieś w dokumentach Maćka, w jakimś e-mailu chyba. Maciek nie lubił pisać e-maili, nie lubił odpowiadać, rozmawianie przez telefon to też nie była dla niego przyjemność. Koledzy opowiadali, że kiedy byli na wyprawie, to w bazie musieli go namawiać, żeby poszedł do kawiarenki internetowej i sprawdził, czy ktoś z rodziny do niego napisał. Zaglądał, ale z reguły nie odpisywał. On był przyzwyczajony do tego, że kiedy wyjeżdża, to nie ma kontaktu z rodziną. A ja byłam do tego przyzwyczajona. A teraz jest tak, że żony mają w zasadzie codzienny kontakt z mężami w górach, rozmawiają przez internet, mówią, co w domu, pytają, co w górach. A ja sobie tak myślę, że byłam szczęśliwa, że nie wiedziałam, co w górach, że raz na trzy tygodnie albo rzadziej przychodziła karteczka od Maćka. Myślę, że to jest lepsze, że ten czas czekania na informacje, na list, na powrót to jest też wartość. Czasami listy przychodziły, kiedy Maciek wracał do Polski. Ale pytała mnie pani o Artura Hajzera. Zadzwoniłam do niego późnym wieczorem i czułam po jego głosie, że coś jest nie tak. Podejrzewałam, że on wie, co tam się wydarzyło.
Co się działo?
Kiedy zapytał mnie, czy jestem sama w domu, czy też ze mną ktoś jest, to już wiedziałam, że tam u góry jest bardzo źle. Wszystko wiedziałam, to się czuje.
Pani Ewo, jeszcze raz powiem: zostawili go.
Pani Magdo, mój najstarszy syn powiedział mądre słowa: nas tam nie było, to ciężko jest oceniać. Z Krzysiem Wielickim o tym rozmawiałam, mówiłam, że skoro przecież wszystko szło dobrze do samego końca, nie było sygnałów, że coś się dzieje złego, to dlaczego... Myślę, że Maciek czuł się za nich wszystkich odpowiedzialny, że chciał, żeby razem weszli i razem zeszli. A co się stało? Był raport komisji, o tym niech dyskutują fachowcy, himalaiści, alpiniści.
A żony?
Może żony też. Choć wtedy ja i nasi synowie zamknęliśmy się i nie chcieliśmy z nikim rozmawiać. Chcieliśmy tylko wiedzieć, jak wyglądały ostatnie dwa miesiące Maćka. Wywiązała się burza o to, kto zawinił. Coś się rozsypało.
Maciek zginął w środę. Po 10 dniach, w sobotę, na Krzeptówkach odbyła się msza. Nie mam świadomości, ile było ludzi, ale tłumy. Nagle ksiądz powiedział, że teraz głos zabierze nasz syn Franek. Wyszedł i powiedział: Boże, dziękuję ci za góry. I ja też dziękuję
Już drugi raz używa pani tego słowa.
Nie wiem, jakiego innego użyć. Nie wiem, czy się rozsypało psychicznie, czy fizycznie. Wiem, że Maciek musiał z tego powodu bardzo cierpieć. Moi synowie przesłuchali taśmy ze szczytu wiele razy i tak naprawdę nie wiadomo, co się stało. Ja wciąż nie mogę się do tego zmusić. Tak, tak minęły trzy lata, wiele rzeczy się wydarzyło, ale ja się zatrzymałam na ranku 6 marca 2013 r. Proszę zauważyć, że oni tam na górze nie zrobili sobie wspólnego zdjęcia. A przecież był to taki wielki sukces. Zimowe wejście na Broad Peak! I nie ma żadnego zdjęcia całej czwórki. Przecież byli tam razem. Wiem, że było późno, że mogli się spieszyć, ale z drugiej strony nie było wiatru, była dość dobra pogoda, oczywiście temperatura dramatyczna, ziąb, sukces, no i... Nocne schodzenie w o wiele trudniejszych warunkach. Pytałam, co o tym sądzi Krzysiu Wielicki, ale powiedział, że być może każdy zrobił sobie selfie na szczycie, że może to wystarczyło.
Dziwne.
No, dziwne. Maciek musiał się martwić o tych, którzy zeszli wcześniej. Między nimi były 20-minutowe, a nawet półgodzinne odległości. To dużo w górach i na takich wysokościach. Ciężko było tej pierwszej dwójce czekać na drugą. Mój mąż miał ogromną pokorę do gór. Nie był narwańcem, mówiłam już, że wszystko bardzo skrupulatnie przygotowywał.
Raz już wszedł na Broad Peak albo nie, inaczej, był przekonany, że wszedł.
6 marca w 1988 r. A 6 marca 2015 r. zginął. 25 lat czekał na to wejście. Wtedy otarł się o śmierć, Bóg mu otworzył okno i przeżył. Drugi raz szansy nie dostał. Wtedy pobił rekord, wcześniej nigdy żadnego człowieka zimą na tej górze nie było. Maciek był przekonany, że zdobył szczyt, że był na wierzchołku Broad Peak, uznał jednak potem po różnych zewnętrznych ekspertyzach, obliczeniach, analizach, że mógł się pomylić, że zabrakło mu 14 metrów, choć i tak nikt wyżej w Karakorum od niego nie był. Tam rozpętał się huragan, Maciek miał w kieszeni kilka cukierków, nie wiem, skąd miał siły, nie wiem, jak z oddali zobaczył światełko latarki Alka Lwowa siedzącego w namiocie.
A ten przecież mówił i pisał źle na temat pani męża, o jego skazie charakteru polegającej na tym, że był zbyt wyrywny, nie umiał cofać, rezygnować.
Spotkali się potem jeszcze raz, po wielu latach, minęli się w górach. I jak się później okazało, w konsekwencji to też nie było miłe spotkanie. Ale i tak podziękowałam Alkowi, że wtedy na Broad Peak w 1988 r. uratował Maćkowi życie.
Po 1988 r. pani mąż obraził się na Polskę.
Obraził się, obiecał sobie, że nigdy nie wyruszy na polską narodową wyprawę. Najpierw był na dwóch brytyjskich, potem zajął się organizowaniem wypraw komercyjnych. To się stało jego pracą. Może gdyby dotrzymał słowa...
I nie wyruszył w 2013 r. na Broad Peak?
Hm, toby żył. Choć oczywiście nie mogę tak myśleć.
Broad Peak to było miejsce jego przeznaczenia.
Powrót po 25 latach w to samo miejsce i śmierć nakazuje się zastanawiać nad przeznaczeniem, losem. Ten sam dzień, ta sama góra. Nie wierzę jednak, że Maciek jechał z założeniem, że tam zostanie. Choć przed wyjazdem wszystko było inne niż zazwyczaj, jakieś dziwne nerwy, niepokoje w domu. I to, że Maciek nie znał chłopców, z którymi ma zdobyć Broad Peak. Sam czuł, że coś jest nie w porządku. Jednak na każde moje pytanie, jakąś wątpliwość odpowiadał uspokajająco. Pytałam, czy w ekipie jest lekarz, mówił, że nie ma, ale lekarza nie potrzeba.
Czyli pani jest teraz na takim etapie, że nie obwinia nikogo?
Kogo mam obwiniać? Powinnam zacząć od siebie, że pozwoliłam, że się godziłam. Potem dzieci, już dorosłe, powinnam obwiniać, że nie stanęły i nie powiedziały: tato, nie jedź, dość! Krzysia Wielickiego, że mu to zaproponował? Jakąś organizację? Nie, po co. Co mi to da? Nic. Życia mu nie wróci. Widziałam, jak się do tej wyprawy zapalił, choć podobno zwlekał Wielickiemu z odpowiedzią. Wiedziałam też, że ten Broad Peak Maćkowi się należy, on musi spróbować tam wejść jeszcze raz, on musi tam wejść. Czułam, że ten facet musi to zrobić. Wie pani, ja się nawet cieszyłam, że Wielicki mu to zaproponował, więc powinnam jednak zacząć obwiniać siebie i nikogo innego. Kiedy w zeszłym roku pojechaliśmy tam, szliśmy tą samą drogą, którą szedł Maciek... A nie, powiem pani coś innego. Tam na miejscu moi dwaj synowie poszli do bazy pod K2, my zostaliśmy w bazie pod Broad Peak. Pogoda była piękna, widać było wszystko, ludzie nam zazdrościli, mówili, że siedzieli w bazie przez tydzień i zero widoczności. A dla nas, jak na zamówienie. 14 dni błękit nieba, każdą szczelinkę było widać.
Tę też?
Też. Dokładnie wiem, która to szczelina. Pokazałam ją Karimowi, tylko pokiwał głową. Tam jest Maciek. Dwaj synowie Franek i Stasiu poszli dalej, do takiego symbolicznego cmentarzyska. Dla mnie baza pod K2 to jest koniec świata. Odwiedzali kolejne messy, wiele namiotów, ludzi, kiedy Karim mówił, że to synowie Maćka Berbeki, to ludzie ich otaczali, opowiadali o ojcu. Weszli do kolejnej messy, sytuacja się powtarza, wstaje taki senior przewodnik Pakistańczyk i mówi: Maciek Berbeka, on był jak mój brat. Okazało się, że był kucharzem podczas wyprawy na Broad Peak i dwóch na Nanga Parbat. Opowiadał, jak na niego czekali, jak był odmrożony, jak przyleciał helikopter, jak chciano Maćkowi stopy amputować. Przytulał moich synów, nie chciał ich puścić. Płakał. Wrócili po siedmiu godzinach. Szczęśliwi, że tak wspaniałe rzeczy usłyszeli o tacie. Ja też byłam szczęśliwa. Czuliśmy, że on tam jest w tych górach. Nie, nie płakałam. Łzy przychodzą w różnych momentach. Nagle. Nie jestem w stanie tego przewidzieć. Tam, pod Broad Peak, nie płakałam. Choć przed wyjazdem myślałam, że przejdę tym szlakiem, którym szedł Maciek, zostanę i umrę. Myślałam, że nie wytrzymam. Wie pani, tam się idzie po cierniach i różach. Tam rosną krzewy cierniowe i co jakiś czas pojawia się cudowny krzak róż. Na tej pustyni, na tym lodowcu o długości 18 km, gdzie wszystko coś chrumka, chrupocze, spada, sypie się – i nagle te krzaki róż. Strasznie i pięknie. Szłam, jak on szedł. I wszystko rozumiałam. Wszystko. Byłam coraz bliżej Maćka. Pamiętam, jak pojawił się szczyt K2. Broad Peak widziałam już przez pięć dni. Wszystko się dopełniło. Kto raz zobaczył ten widok, ten chce tam wracać. Nie, nie wzruszałam się, musiałam patrzeć, gdzie nogę stawiam, chciałam przecież żyć. Maciek zginął w środę. Po 10 dniach, w sobotę, na Krzeptówkach odbyła się msza. Nie mam świadomości, ile było ludzi, ale tłumy. Nagle ksiądz powiedział, że teraz głos zabierze syn Franciszek, czyli nasz Franek. Wyszedł Franek i powiedział: Boże, dziękuję ci za góry. I ja też dziękuję.