Siedem kilometrów kwadratowych powierzchni, 130 obywateli, 178 tys. polubień na Facebooku i 300 tys. aplikujących o status obywatela – Wolna Republika Liberlandu mocarstwem nie będzie. Ale jest dobitnym dowodem na to, że po kilku chudych dekadach libertarianizm wraca do łask.
Na dwa miesiące przed pierwszą rocznicą powstania republiki jej twórca i prezydent, czeski polityk, aktywista, a zawodowo – analityk finansowy i informatyk – Vit Jedlička ma pełne ręce roboty. W styczniu konferencja biznesowa, w lutym wizyta w Parlamencie Europejskim (jednodniowa, obejmująca zapewne kolejne spotkanie z Januszem Korwin-Mikkem), w marcu rozpisana aż na cztery dni „wizyta prezydencka” w Stambule, w kwietniu – pięciodniowe obchody rocznicy powstania państwa.
Na szczęście prezydent będzie mógł teraz delegować część zadań: w grudniu Jedlička przedstawił światu niemal dziesięcioosobowy gabinet rządowy (co oznaczałoby, że we władzach znalazło się ok. 8 proc. obywateli!). To mocna ekipa: dwaj wiceprezydenci na co dzień urzędują w Stanach Zjednoczonych i Francji, minister sprawiedliwości w Wielkiej Brytanii. Cóż, spora część resortów – ministerstwo spraw zagranicznych, sprawy wewnętrzne, finanse – trafiło jednak w ręce rodaków Jedlički.
Trudno się dziwić, nawet prezentacja gabinetu odbyła się w Pradze – w Liberlandzie, na wspomnianych kilku kilometrach kwadratowych usytuowanych na pograniczu chorwacko-serbskim, o stosowną infrastrukturę trudno. Właściwie trudno tam o jakąkolwiek infrastrukturę, bowiem jest to odludny, zapomniany obszar rozciągający się u brzegów Dunaju (połączenie z Morzem Czarnym powinno w przyszłości stanowić jeden z filarów gospodarki Liberlandu!). Na dodatek ani Zagrzeb, ani Belgrad do tej pory nie zaprotestowały przeciwko wyrośnięciu mikropaństwa u swoich granic.
Ale trzeba też przyznać, że surrealistyczny projekt czeskiego libertarianina odbiega od dotychczasowego ogłaszania niepodległości w zaciszu własnego garażu, na YouTubie czy wykupionej platformie do odwiertów. Jedlička wynajął na prezentację rządu profesjonalną salę, a w ceremonii uczestniczyło dwóch deputowanych czeskiego parlamentu, konsul honorowy Belize i attaché z ambasady Syrii. Ceremonię sfilmowała ekipa czeskiej telewizji.
Ale pierwsze koty za płoty. Rzecz nie w tym, by międzynarodowy korpus dyplomatyczny wypił i wyjadł catering, lecz w osiągnięciu dalekosiężnych celów liberlandzkiej polityki – na początek zagranicznej. Administracja Jedlički jednoznacznie sprzeciwia się akcesji swojego kraju do Unii Europejskiej, choć sam prezydent nie ukrywa, że priorytetowym celem musi być wypracowanie porozumienia z rządem w Zagrzebiu, który ma najwięcej do powiedzenia w sprawie utraconych siedmiu kilometrów kwadratowych powierzchni kraju.

Zdecydowała większość

Pracowitości Jedličce nie sposób odmówić: różnych zajęć się imał, odkąd skończył 17 lat. Z czasem dołożył do tego studia: handel międzynarodowy w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Pradze, potem jeszcze podyplomowa politologia w instytucie CEVRO. W tym samym czasie zaczął się ocierać o politykę – od 2001 r. był członkiem ODS, partii Vaclava Klausa, osiem lat później wybrał jednak polityczny transfer – do marginalnej, ale radykalnej Partii Wolnych Obywateli. Nie rezygnował jednak z pracy poza polityką: był dyrektorem handlowym w jednej z czeskich firm z sektora software, potem analitykiem rynków międzynarodowych.
Ale Jedlička czuł się stworzony do czegoś więcej. Z jego opowieści można wywnioskować, że to musiało być koło 2013 r., kiedy zaczął rozglądać się za własnym państwem. – Wierzę, że właśnie teraz znalazłem się w sytuacji, w której mogę użyć całej wiedzy i doświadczenia, jakie zdobyłem, by rozwijać ten projekt i zakończyć go sukcesem – zapewniał kilka miesięcy temu. – Pracowałem jako analityk rynków finansowych, prowadziłem regionalną partię w Czechach i kanał na YouTubie, który miał ponad 10 mln wyświetleń. Doskonalę się w rozwijaniu sieci kontaktów z podobnie myślącymi ludźmi, którzy równie mocno wierzą w ideę wolności. Przykładowo, ostatnio odwiedziłem przyjaciela, który jest członkiem szwajcarskiego parlamentu, i zostałem uhonorowany spotkaniem z ważnymi ludźmi w szwajcarskim parlamencie. Używam tych wcześniej stworzonych powiązań, by stał się Liberland – zwierzał się Jedlička.
Nic dziwnego, żal marnować takie możliwości. Przyszły prezydent przez długie miesiące poszukiwał miejsca o potencjale pozwalającym na stworzenie prawdziwie wolnej republiki. W grę wchodziły sporna działka na pograniczu Słowenii i Chorwacji (mimo wszystko była zbyt mała) oraz niewielka enklawa między Egiptem i Sudanem (wyjąwszy nieprzyjazne położenie w sercu pustyni, Jedličkę ubiegł Amerykanin Jeremiah Heaton, który proklamował tam Królestwo Północnego Sudanu, obsadzając swoją córkę w roli księżniczki). Padło na pogranicze chorwacko-serbskie.
Łatwo nie było. Co prawda, samo zajęcie terytorium nie było problemem: Czech wsadził w auto swoją dziewczynę i kumpla ze szkoły średniej, a do bagażniku załadował sztandar Wolnej Republiki Liberland osadzony na drzewcu. Po dotarciu na miejsce proces ogłaszania niepodległości został przeprowadzony wzorcowo – trójka przybyszów wbiła flagę w co bardziej sypki grunt pod nogami i odczytała lakoniczną deklarację. „My, z racji prawa do samookreślenia, prawa odkrywcy oraz prawa do samorządności, ogłaszamy istnienie Wolnej Republiki Liberlandu. Wolna Republika jest wolnym i niepodległym krajem; a także, jako wolne i niepodległe państwo, Wolna Republika Liberland będzie miała pełne prawo do obrony, zawierania pokoju, aliansów, rozwijania handlu i cieszenia się wszelkimi innymi prawami, jakie mają suwerenne państwa. Jako członek rodziny narodów zobowiązujemy się trzymać prawa międzynarodowego, które obowiązuje istniejące państwa”. Odbyły się też naprędce wybory prezydenckie, w których Jedlička wygrał stosunkiem głosów dwa do zera. Wynik oczywisty ze względu na to, że świeżo upieczony przywódca skromnie powstrzymał się od głosu.
Jak wiele nowo powstałych państw również Liberland stał się celem agresywnych zaczepek ze strony sąsiadów. – To frywolny akt – skwitował rząd w Belgradzie. – To jakiś żart – dorzucili ci z Zagrzebia. Próba rozmowy Jedlički z minister spraw zagranicznych Chorwacji skończyła się rejteradą szefowej dyplomacji oraz powstrzymaniem lidera Liberlandu przez rosłych ochroniarzy pani minister. Co gorsza, nie upłynął nawet miesiąc od deklaracji niepodległości, gdy pojawili się uzurpatorzy: grupa libertarian – używająca nazwy Liberland Settlement Association – pod wodzą pewnego handlarza bitcoinami ze Szwajcarii (choć obywatela Danii) próbowała zasiedlić terytorium Liberlandu. Zamieszanie wywołało istotne reperkusje (już) międzynarodowe: chorwacka policja odcięła dostęp do spornego brzegu Dunaju i wsadzała intruzów, jak leciało, do aresztu. Dwukrotnie represje tego typu dotknęły i samego prezydenta. – Chorwacka policja blokuje nasze granice i uniemożliwia Liberlandczykom wjazd do ich ojczyzny – grzmiał w listopadzie przywódca. – Cóż, zawsze byłem przez nich traktowany jako prezydent i niezwłocznie wypuszczany na wolność, ale dla innych funkcjonariusze nie byli już tak mili – kwitował.

Na obywatelstwo trzeba sobie zasłużyć

Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. – Gdy nam pomagają, to nam pomagają – obwieścił prezydent. – Gdy nas ignorują, to nam pomagają. Gdy nam szkodzą, to nam pomagają – uzupełnił. Innymi słowy, w przypadku Liberlandu zastosowane zostało stare prawidło: „nieważne, jak o nas mówią, byleby gadali”. Zgodnie z nim LSA stała się grupą aktywistów obozujących w okolicach Liberlandu i próbujących stale dokonać zasiedlenia. Jedlička zaś skoncentrował się na przeprowadzeniu ofensywy dyplomatyczno-promocyjnej na portalach społecznościowych, ze szczególnym uwzględnieniem Facebooka.
I trudno mu odmówić skuteczności. – W tej chwili mamy 40 przyszłych ambasad, pracujący gabinet rządowy, stabilne źródło dochodów poprzez ochotnicze opodatkowanie i jasną wizję rozwoju Liberlandu – opowiadał kilka tygodni temu w wywiadzie liberlandzki przywódca. – Zostaliśmy de facto uznani przez Chorwację i Serbię. Chorwacja zbudowała granicę z Liberlandem, a Serbia, poprzez swoje ministerstwo spraw zagranicznych, dała do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko powstaniu Liberlandu. Co innego uznanie de iure. W tej chwili negocjujemy z głowami ok. 10 państw uznanie de iure, trochę czasu zajmie uzyskanie go. Planuję, że dojdzie do tego w pierwszej połowie 2017 r. – zapowiadał.
Realia wyglądają ciut bardziej przaśnie. Aktywiści LSA rozbili się z obozem po serbskiej stronie, przy doprawionej rozbawieniem obojętności serbskich pograniczników. – Co, przyjechaliście do Liberlandu? – dopytują mundurowi kręcących się po okolicy dziennikarzy i turystów. – Tak, tak. Mamy tu w okolicy nowe państwo – kwitują z szerokim uśmiechem. Chorwacka policja nie sili się na przymrużenie oka: przejeżdżające auta na zagranicznych rejestracjach są eskortowane przez radiowozy, a próby obejrzenia okolicy kończą się wylegitymowaniem (w wersji minimum) lub zarzutami o naruszanie granic Unii Europejskiej. To nie zniechęca prawowitych synów tej ziemi z LSA – w sierpniu dwóm z nich udało się nawet przebić na terytorium Liberlandu, sfotografować się na tle tamtejszych mokradeł (na których wyrosną niebawem wysokościowce projektowane na obczyźnie przez prezydenta) i nawet przespać tam do rana. Tyle że rano funkcjonariusze i tak zapewnili śmiałkom dwa dni w areszcie.
Wiatr w żagle Jedlički powiał z niespodziewanej strony. Gdy w ostatnich dniach wakacji, w apogeum kryzysu uchodźców z Bliskiego Wschodu, Afryki i Azji, rząd Viktora Orbana zaczął stawiać płot na granicy węgiersko-serbskiej, strumień imigrantów przypuścił szturm na granicę serbsko-chorwacką, również przez okolice Liberlandu. Nagle projekt czeskiego libertarianina stał się kuszącą alternatywą: poprzez profile w portalach społecznościowych czy konta e-mail spłynęły tysiące aplikacji o obywatelstwo. Konkretnie, około 380 tys. podań, z których mniej więcej co piątą władze Republiki uznają za perspektywiczną. Olbrzymią pulę wśród chętnych stanowili obywatele państw bliskowschodnich i północnoafrykańskich, np. pod koniec lata największą grupę chętnych stanowili Egipcjanie (ponad 80 tys.), potem Turcy (w tym najprawdopodobniej również Syryjczycy), w końcu Algierczycy, Marokańczycy i Tunezyjczycy. Dopiero po nich usytuowali się Czesi oraz Amerykanie. Ale już za nimi byli Irakijczycy i Jordańczycy.
Nie wystarczy jednak chęć szczera. Prezydent przedkłada zainteresowanym elektroniczny kwestionariusz, dotyczący zarówno danych osobowych, jak i wartości Wolnej Republiki, z którymi jej obywatelom wypadałoby się zgadzać. Na tej podstawie na 10 tys. osób zidentyfikowanych jako Syryjczycy zakwalifikowało się jedynie 600. Jedlička stawia też sprawę jasno: Liberland jest otwarty dla wszystkich, ale na obywatelstwo trzeba sobie zasłużyć. Zasługi są punktowane – aby dochrapać się liberlandzkiego paszportu, należy zebrać takich punktów czy zasług ok. 10 tys. To w przeliczeniu ok. 10 tys. dol., choć na punkty można też zapracować, angażując się na rzecz liberlandzkiej państwowości. – Nawet jeśli ktoś wydaje się nadawać na obywatela Liberlandu, może nim nie zostać, bo nie ma Liberlandowi nic do zaoferowania – surowo zastrzegał prezydent. – Co innego, jeśli ofiaruje swą pracę lub umiejętności krajowi, projektując flagi, pomagając budować domy dla osadników albo przynajmniej przygotowując press release – dodawał.

Państwo z założenia okrojone

No właśnie, na tym brutalnym świecie nic nie ma za darmo, nawet (czy raczej: zwłaszcza) jeśli ojczyzna zobowiązuje się znieść wszelkie podatki. Początkowo prezydent obstawiał crowdfunding – z pewnym powodzeniem zresztą, w pierwszych miesiącach istnienia Liberlandu sympatycy z całego świata wysupłali na powstanie nowego kraju 45 tys. dol. To jednak wciąż zbyt mało, nawet jak na budżet państwa, w którego gestii pozostaną armia, polityka zagraniczna, polityka w zakresie stanowienia prawa. Starczyło ledwie na zatrudnienie asystentki, rachunki „ambasad” w Pradze i Belgradzie oraz prezydenckie wizyty na szczycie G7 oraz zlocie Freedom Fest.
Stąd pojawiły się punkty – jeśli przyjąć przelicznik 10 tys. dol. za obywatelstwo, do budżetu musiało w ten sposób wpłynąć około 1,3 mln dol. (choć część tej sumy w bitcoinach). Dziś rząd dorzuca do tego możliwość zakupu czapek, koszulek, długopisów, znaczków (przypinek, ale też zaprojektowanych na Tajwanie znaczków pocztowych, m.in. z wizerunkiem prezydenta), a nawet flag, gdyby sympatycy z całego globu chcieli świętować 13 kwietnia na równi z obywatelami Republiki. – Nasz budżet na następny (2016) rok to 2 mln dol.– zapowiadał w grudniowym wywiadzie dla kazachskiego serwisu Tengri News Jedlička.
Pośrednio dochodzimy do meritum: projekt czeskiego libertarianina idealnie trafia w marzenia sympatyków wolnościowych idei z całego świata – a tak się składa, że lwią część tej grupy stanowią zamożni przedstawiciele dobrze opłacanych zawodów. – Wśród aplikujących mamy 800 prawników i 1200 architektów – charakteryzował przykładowych przyszłych obywateli prezydent. Za Liberland Settlement Association stoi Liberland Settlement Corp., „grupa libertariańsko nastawionych inwestorów finansujących LSA” ze Szwajcarii, którą kieruje Niklas Nikolajsen, specjalista od bitcoinów. Plus specjaliści ze świata finansów, informatycy, specjaliści z branży farmaceutycznej, akademicy. Nazwiska? Choćby Patrick Schumacher, partner w prestiżowym biurze projektowym „królowej architektury” Zahy Hadid. Społeczność Liberlandu ma docelowo obejmować ok. 30–40 tys. osób, z których większość prawdopodobnie nawet nie postawi nogi nad Dunajem (nic dziwnego, że językiem oficjalnym państwa ma być angielski). Programowo władze nie będą akceptować na swoim terenie „nazistów, komunistów i innych ekstremistów”. – Potrzebujemy więcej państw w stylu Hongkongu, Singapuru czy Monako, zwłaszcza w Europie – podkreśla Jedlička, a jego sympatycy mogą tylko przytaknąć. W idealnej społeczności Liberlandu większość usług np. zakup prądu czy wody, wywóz śmieci, usługi z reguły będące domeną służb publicznych, będzie finansowana albo na zasadzie indywidualnego zakupu, albo poprzez kampanie crowdfundingowe. – To ma być przykład, jak powinno wyglądać optymalne państwo: szkieletowy rząd, który nie miesza się w sprawy mieszkańców – perorował Jedlička. – Władza, która pozwala na opcjonalny system podatkowy, prywatyzację usług publicznych, system referendów (jak w Szwajcarii), cyfrowy system wyborczy (jak w Estonii) – dodawał.
Dlatego też niektóre wypowiedzi Jedlički należałoby potraktować śmiertelnie poważnie. – Zrekrutujemy poważnych inwestorów z całego świata, by zapewnić sobie finansowe zaplecze, a gdy już zaczniemy budowę na tym terenie, będziemy w stanie skierować na to terytorium strumień miliardów dolarów od naszych przyszłych obywateli – zapewniał prezydent. Ba, być może właśnie takie deklaracje skłonią władze w Zagrzebiu i Belgradzie, by ostatecznie przymknęły oko na projekt czeskiego aktywisty? Gornja Siga, okolica wybrana przez Jedličkę na realizację wolnościowej utopii, to region bardzo biedny, nawet jak na bałkańskie standardy. Nawet kilku bogaczy z dalekich stron mogłoby, przynajmniej w jakimś stopniu, postawić go na nogi.

Nowy Sącz. Łatwy do obrony w czasie secesji

Idea kusi bez względu na odległość. „Z czasem należy osiedlić się w jednej z gmin w Polsce i wcielać w życie wolnościowe ideały na tyle, na ile pozwala państwo unitarne. Szkoda, że nie możemy wybrać takiego miejsca, jak Amerykanie w New Hampshire” – napisał jeden z użytkowników Facebooka na profilu poświęconym listopadowej wizycie prezydenta Liberlandu w Warszawie. „Najłatwiej z Nowym Sączem” – podchwycił temat inny. Dlaczego? „Największy odsetek milionerów na kilometr kwadratowy w PL. Góry łatwe do obrony podczas secesji. Granica ze Słowacją w razie embarga. Złoża wody w razie oblężenia. Piękne widoki. I góralska mentalność mieszkańców” – tłumaczył sympatyk idei.
Plan zatem jest – i nie różni się on zbytnio od pomysłów libertarian z innych krajów. Kalendarz podróży prezydenckich Jedlički pokazuje, że na Zachodzie niemal nie ma kraju, w którym Liberland nie miałby przyjaciół – a oficjalne wyrazy poparcia spłynęły od ugrupowań tego typu m.in. z Norwegii i Hiszpanii. Zresztą czescy wolnościowcy – w olbrzymiej mierze za sprawą politycznych talentów obecnego przywódcy nowego państwa – wprowadzili do Parlamentu Europejskiego swojego posła. Tamże wylądował też i Janusz Korwin-Mikke.
Jednak ziemią obiecaną zwolenników wolności są Stany Zjednoczone. Należą do nich choćby właściciele jednej z największych fortun za Atlantykiem, bracia Charles i David Koch. Ten drugi w 1980 r. wystartował z ramienia lokalnej partii libertariańskiej w wyścigu o Biały Dom – z postulatami m.in. likwidacji CIA, FBI, systemu ubezpieczeń społecznych, subsydiów dla biznesu i rolnictwa, systemu Rezerwy Federalnej, podatków, płac minimalnych i wielu innych „obciążeń”. I choć program ten można by nazwać radykalnym, zagłosowało na niego niemal milion Amerykanów. Z kolei wspomniany wyżej projekt libertarian w New Hampshire, tzw. Free State Project, to próba dobrowolnego zasiedlenia tego niewielkiego stanu przez zwolenników idei. W zamyśle, w 2001 r., kiedy to ruszył projekt, do New Hampshire miało się przeprowadzić 20 tys. libertarian. Na koniec stycznia br., sądząc po podpisanych deklaracjach chęci osiedlenia się w New Hampshire, brakuje ledwie 400 osób, by projekt osiągnął zamierzony cel.
– Przez wieki termin „libertarianin” interpretowano na różne sposoby. Na jednym końcu politycznego spektrum oznaczał on prawicowych adwokatów wolnego rynku. Na drugim był wiązany z radykalnymi anarchistami. Pod koniec XIX w. niektórzy określali się jako „libertariańscy socjaliści”, a nawet „libertariańscy komuniści”. Dziś libertarianizm to domena tych, którzy wrogo odnoszą się do narastającego interwencjonizmu państwa w życiu społecznym i gospodarczym – dowodzi socjolog Frank Furedi. Co więcej, choć wewnętrzne sprzeczności wciąż nieodłącznie towarzyszą sympatykom tego politycznego nurtu, to ich liczba – i siła – stopniowo rośnie. Znając historię najnowszego europejskiego państwa, trudno z tym dyskutować. Chyba że jest się chorwackim policjantem.
Projekt czeskiego libertarianina idealnie trafia w marzenia sympatyków wolnościowych idei z całego świata – a tak się składa, że lwią część tej grupy stanowią zamożni przedstawiciele dobrze opłacanych zawodów. – Wśród aplikujących mamy 800 prawników i 1200 architektów – informował prezydent Liberlandu