Rzeczywistość weryfikuje nawet najpowszechniej przyjmowane przewidywania dotyczące przyszłości.
W mijającym roku szczególnie bolesnej weryfikacji zostały poddane prognozy odnoszące się do cen ropy naftowej. Konsumpcja tego surowca jest największa w historii – dziennie zużywa się na świecie już prawie 100 mln baryłek – i nieustannie rośnie w skali całego globu (z lokalnymi spadkami). Pomimo tego w połowie grudnia ceny czarnego złota na chwilę osiągnęły poziom najniższy od 11 lat, a przez resztę roku utrzymywały się na poziomie połowy tego, co trzeba było płacić jeszcze kilka lat temu.
A przecież na przełomie XX i XXI wieku dominowało poczucie, że zapasy ropy się wyczerpują i że nazwa „czarne złoto” wkrótce przestanie być tylko metaforyczna. – Globalna produkcja konwencjonalnej ropy zacznie spadać znacznie szybciej, niż podejrzewa większość ludzi – prawdopodobnie już za 10 lat – deklarowali autorzy opublikowanego w marcu 1998 r. na łamach „Świata Nauki” artykułu „Koniec taniej ropy”. Prognozy te zdawał się potwierdzać rynek, uparcie wyceniając baryłkę ropy powyżej 100 dol. Tymczasem katalizatorem niskich cen okazała się właśnie ropa wydobywana niekonwencjonalnie, czyli z formacji łupkowych. Dzięki nim USA były w stanie dorzucić do globalnego rynku ponad 4 mln baryłek dziennie. A jeśli weźmiemy pod uwagę, że nie wszystkie kraje pompują w tej chwili pełną parą (np. Iran czy Libia), to niskie ceny surowca mogą się jeszcze utrzymać przez jakiś czas. Tym bardziej że chwilowo ropy jest pod dostatkiem – światowe rezerwy wg BP Statistical Review wynoszą 1700 mld baryłek i wystarczą na jakieś 52 lata produkcji.
Przewidywania dotyczące kurczących się zapasów ropy wpisują się w szerszy nurt prognoz mówiących o wyczerpywaniu się wszystkich zasobów na Ziemi. Dyskusję w tym względzie zainicjowało wydanie w 1972 r. książki „Granice wzrostu”. – Jeśli dotychczasowe trendy we wzroście populacji, uprzemysłowieniu, produkcji żywności i tempie zużycia surowców utrzymają się bez zmian, granica wzrostu zostanie osiągnięta w przeciągu stu lat. Efektem będzie nagły i niekontrolowany spadek populacji i możliwości produkcyjnych – konkludowali autorzy. W jednym ze scenariuszy, kulminacyjny punkt następował krótko po 2020 r.
Wiele wskazuje jednak na to, że i te prognozy się nie spełnią. Ceny surowców (zwłaszcza metali) po kilkuletniej galopadzie spadły do rozsądnego poziomu. Tak jak w przypadku ropy wciąż dysponujemy sporymi zapasami. Chociaż do wyżywienia jest coraz większa liczba ludzi, głód nie zagląda w oczy tak wielu ludziom jak kiedyś – według ONZ liczba niedożywionych zmniejszyła się w ciągu ćwierćwiecza o 300 mln osób. Do zagospodarowania – bez niszczenia środowiska naturalnego – jest jeszcze spory areał. Do tego autorzy „Granic wzrostu” nie przewidzieli dobroczynnego wpływu technologii zarówno na stopień zużycia surowców, jak i ich odzysku.
Przewidywania dotyczące przyszłości nie sprawdzają się nie tylko w dziedzinach gospodarczych. Na fali przemian demokratycznych w Europie Francis Fukuyama opublikował w 1989 r. na łamach czasopisma „The National Interest” esej pod nazwą „Koniec historii” (potem opublikował książkę pod tym samym tytułem). Uczony argumentował w nim, że zmiany w naszej części kontynentu pokazują, że najbardziej pożądaną formą ustroju jest demokracja i że od tej pory będziemy obserwować marsz w jej kierunku coraz większej liczby narodów.
Liczby zdają się potwierdzać tezę Fukuyamy. Według eksperta od demokracji z Uniwersytetu Stanforda Larry’ego Diamonda, w 1974 r. na świecie funkcjonowało tylko 35 demokracji, co przedkładało się na mniej niż 30 proc. ogółu krajów. W 2013 r. wartość ta urosła jednak do 120 krajów, czyli ok. dwóch trzecich wszystkich. Jednocześnie zachodzą jednak procesy pokazujące, że marsz do demokracji może nie być tak uniwersalny, jakby tego chciał amerykański politolog. Arabska wiosna doprowadziła do stabilnych zmian tylko w Tunezji; rośnie znaczenie na scenie międzynarodowej autorytarnych Chin i Rosji; niektóre kraje zawracają z drogi demokracji, jak Tajlandia czy Turcja.
Autor wymienia te zjawiska w eseju opublikowanym na łamach „Wall Street Journal” z okazji 25 lat „Końca historii”. Nie wydaje się być jednak nimi zrażony. – Z perspektywy ćwierćwiecza widać, że największym wyzwaniem dla tezy o końcu historii nie jest pojawienie się konkurencyjnej względem demokracji ideologii, która ją zastąpi, tylko pytanie, czy wszystkie kraje wejdą na ścieżkę rozwoju, która prowadzi do zwiększenia oczekiwań do partycypacji we władzy.