O tym, dlaczego wciąż szukamy nowych podniet, a jednocześnie jesteśmy zmęczeni ich nadmiarem z dr. hab. Jackiem Reginią-Zacharskim rozmawia Rafał Drzewiecki.
ikona lupy />
Dr hab. Jacek Reginia-Zacharski politolog z Uniwersytetu Łódzkiego / Dziennik Gazeta Prawna
Moja córka dostała w gimnazjum ulotkę ostrzegającą, że zażywanie dopalaczy to ryzyko.
To chyba dobrze?
I tak, i nie. Dobrze, że w szkołach ostrzegają młodzież, ale zabierają się do tego od... Wie pan, od której strony.
Chodzi o straszenie ryzykiem?
Właśnie, ostatnie badania o przyczynach sięgania przez młodzież po dopalacze wykazują, że nie robią tego, bo nie dają sobie rady ze stresem, wyzwaniami świata czy nieszczęśliwą miłością. Wciągają dopalacze, bo chcą ryzykować, jechać po bandzie, żyć na krawędzi.
Więc napis na ulotce: uwaga ryzyko, zamiast ostrzegać, jest zachętą. Weź dopalacz, będzie niezła jazda. No to rzeczywiście pogratulować pomysłu na kampanię ostrzegawczą.
Tylko skąd taka postawa? Wydawało mi się, że poczucie bezpieczeństwa, przynajmniej w tak elementarnym, wręcz fizycznym znaczeniu jak ochrona swojego zdrowia czy nawet życia, jest wartością niezmienną od pokoleń.
Bo młodzi się nudzą. Lata doświadczeń i badań skłaniają mnie ku opinii, że znaczną większość niemądrych działań podejmujemy po prostu z nudy.
Nudy? W cyfrowym świecie nieograniczonych możliwości? Nieskończonych podniet, sposobów na spełnienie, zaistnienie?!
I tu leży problem. W tych nieograniczonych możliwościach, nieustających bodźcach, na które się uodporniliśmy. Kiedyś było ich mało, świat tak nie pędził jak dziś. Dla zabicia nudy wystarczyło ledwie zainteresowanie czymś nowym, innym. Dziś jesteśmy zalewani bodźcami, silnymi, wzmacnianymi sprytnymi technikami marketingowymi. W efekcie najsilniejsze bodźce szybko tracą swą moc i poszukujemy jeszcze silniejszych. To spirala bez końca.
Jak głód narkotyczny.
Bo to jest uzależnienie. Co więcej, gonitwa za nowym stała się celem samym w sobie. Skoro sam bodziec szybko staje się nudny, a o kolejnym z góry wiemy, że wkrótce zrobi się taki sam, to koncentrujemy się na samej zmianie, a nie jej efektach.
A że narkoman nie tylko musi brać ciągle większe dawki, to jeszcze gdy pojawi się głód, musi go zaspokoić od razu, natychmiast.
Dlatego wszystko musi nam dziś przychodzić łatwo. Bez wysiłku, bo nie ma na to ani czasu, ani chęci. Ma być łatwo. Ot tak.
A ambicje? Praca? Rzetelność? Gdzieś to się nam pogubiło, dlaczego?
Nie wiem. Jest wiele odpowiedzi na to pytanie, ale ja przypuszczam, że coś się wydarzyło niedobrego w sferze kulturowej. Że to tu leży przyczyna tak powszechnego pokochania łatwości. W latach 60. w nauce badającej kulturę funkcjonowały koncepcje filtrów komunikacyjnych działających na poziomie grup społecznych. Były sitkiem, przez które przepływała część komunikatów, i w zależności od rodzaju grupy, jej oczekiwań, wrażliwości te substancje komunikacyjne, które na sitku zostały, miały swoją określoną wartość. Podobna selekcja trwa także dzisiaj, z tym że teraz sitka odsiewają złożone komunikaty, zostawiając tylko przyjemne i funkcjonalnie użyteczne bodźce. W efekcie docierają do nas tylko pojedyncze, wybrane elementy substancji komunikacyjnej. Zapanował totalny eklektyzm, który polega na budowaniu rzeczywistości właśnie z takich pojedynczych, najczęściej łatwych i przyjemnych elementów. Gdy pytam dziś na wykładzie studentów, kto jest w dżinsach, rękę podnosi trzy czwarte, a nawet 9/10 sali. 30 lat temu dżinsy na uczelni pojawiały się sporadycznie. Teraz taki ubiór wszedł do kanonu i nikt już nie widzi w tym żadnej niestosowności. Podobnie jak wizyta w McDonald’s w stroju kąpielowym, choć jednocześnie uznajemy tę sieć za restauracje. Tak jest łatwiej.
Obawiam się, że nie tylko oferta rzeczywistości ma być łatwa, lecz także jej postrzeganie.
Pan jest w dość niewygodnej sytuacji, bo to pan tę rzeczywistość tworzy i komentuje. Nie wiem, czy media są pierwszą, czwartą czy siódmą władzą, ale z pewnością taką władzą są. Bo ludzie nie oczekują informacji, tylko właśnie komentarzy. Nie muszę chyba dodawać, że łatwych. Tak, by utwierdzać się w słuszności swojej plemiennej identyfikacji. W tym podążaniu np. za PiS czy PO. Plemię nie znosi różnorodności sądów – łatwiej pozostać przy prostym podziale: my i oni.
Może w kwestiach polityki i światopoglądu. Jednak oferta rzeczywistości jest tak różnorodna, że nie wiem, czy można ją nazwać łatwą. Gdy ostatnio musiałem kupić telewizor, spędziłem mnóstwo czasu w internecie, by się połapać, jaka jest oferta. A i tak gdy w sklepie zobaczyłem całą ich ścianę, wybór był, delikatnie mówiąc, trudny. Który mam kupić, by nie przepłacić, by mieć dobry obraz, by się nie zepsuł?
Bo wpadł pan w sidła imperatywu podejmowania wyłącznie „strategicznych decyzji”. Dzisiejsza kultura wymusiła na nas, by każda nasza działalność podporządkowana była strategii. Producenci pasty do zębów oferują nam strategię walki z płytką nazębną, wytwórcy kosmetyków – strategię walki z cellulitem, suplementy diety są strategią na otyłość, niedobory witamin itd. itp.
Co tam sidła, to już terror.
Ale łatwy w odbiorze. Bo z kapelusza zawsze wyskakuje ekspert, który pomoże podjąć taką strategiczną decyzję. Skorzystał pan z podpowiedzi pracownika sklepu?
Tak.
No widzi pan. A jednak było łatwo. Nie dość, że ma pan nowy telewizor, to jeszcze jak się jednak zepsuje za tydzień albo kolory wypłowieją, to już nie tylko pan będzie za to odpowiedzialny.
Bo to ekspert mi źle doradził...
To można nazwać dywersyfikacją odpowiedzialności. Dlatego śmiało możemy ogłosić, że funkcja takich doradców, czy to w sklepie, czy mediach, jest społecznie niesłychanie ważna. Osłabia dysonans, który się pojawi po nietrafionym wyborze. Otrzymujemy możliwość zrzucenia z siebie odpowiedzialności: to on winien, nie ja. Poza tym po chwili pojawia się kolejny ekspert, który przekonuje, że nic się nie stało, bo możemy podjąć teraz inną decyzję. Kupić nowy telewizor. Ba, nie tylko możemy kupić, ale powinniśmy, a ostatnio to nawet już musimy.
Tak, wiem, konsumpcjonizm nas zżera.
Nie tylko. Świat stał się niebywale szybki, tempo rośnie z każdą chwilą, każdy z nas ma już wkodowany imperatyw ruchu. Musimy nieustannie podejmować strategiczne decyzje, by podążać za biegnącym światem, bo gdy choć na chwilę zwolnimy, świat nam ucieknie, a my trafimy na margines. Tego się obawiamy, więc musimy za nim nadążać. I taka postawa nie dotyczy tylko młodych, ulegają temu nawet osoby starsze. Moja mama poprosiła mnie ostatnio, żebym jej kupił jakąś historyczną książkę o Sulejmanie Wspaniałym. Byłem zaskoczony, że zainteresowała się życiem osmańskiego sułtana z XVI wieku, ale też dumny. Jednak szybko się okazało, że to skutek popularności telewizyjnego serialu kostiumowego. Zdałem sobie sprawę, jak ogromny wpływ ma na całe społeczeństwo telewizja, bohaterowie seriali, którzy mieszkają w modnych domach, jeżdżą nowymi autami, mają wielkie, płaskie telewizory i korzystają z uroków dóbr materialnych. Wszyscy chcą tak samo. Nawet nie muszą mieć pieniędzy. Nie masz? Idź do banku, to łatwe!
A hamulec bezpieczeństwa? Zapomnieliśmy o nim?
Większość nie chce z niego korzystać, bo nie odczuwa takiej potrzeby. Ciągłe dostarczanie nowych bodźców, kupowanie nowych rzeczy jest przyjemne. Są też ci, którym się tylko wydaje, że zaciągnęli hamulec. Mam znajomych, którzy przekonali mnie, iż świadomie się zatrzymali. Zazdrościłem im, dopóki nie odkryłem, że to tylko pozorowane wstrzymanie ruchu. Stworzyli swój mikroświat, w którym ruch trwa w najlepsze – z tym że zamiast na nowe telewizory poświęcają mnóstwo czasu i energii na sprowadzanie ziół z Indii.
Ale przecież każda strategia musi mieć na końcu swój cel.
A wziął pan pod uwagę strategię chaosu? Wszyscy teraz dyskutują o strategiach Al-Kaidy czy ISIS związanych z ich celami. Ale zasadnicze pytanie to co jest tak naprawdę celem? No bo przecież nie utopia, jaką jest ustanowienie na całym świecie kalifatu. Chodzi o chaos. Kanoniczne rozumienie strategii zakłada linearność, tymczasem strategia chaosu polega na otwieraniu kolejnych okien możliwości. Ślizgamy się po tych falach i wskakujemy na inne. Celem nie staje się np. wychowanie dziecka, tylko dochodzenie do rozstajów – prestiżowe przedszkole, szkoła, dobre gimnazjum czy liceum. Funkcjonujemy w chaotycznym świecie bez wyraźnych biegunów.
A wartości? Z wielu badań wynika, że miłość, rodzina, generalnie wartości są dla nas bardzo ważne, najważniejsze.
A widzi pan, z tymi wartościami też nie jest taka prosta sprawa. Już w latach 60. radzieccy naukowcy, w tym wojskowi, z psychologiem Vladimirem Lefebvrem opracowali koncepcję oddziaływania informacyjnego, która zakłada sterowanie zwrotne. Jednym z jej elementów jest założenie, że jeśli dwie istotne dla nas wartości zetkną się ze sobą, następuje ich splątanie i stają się wzajemnym zagrożeniem. Jeśli uznajemy za taką wartość np. wolność, która sprawia, że za nic nie musimy odpowiadać, to realizując pełną wolność, pozbywamy się zasad, co z kolei zaczyna zagrażać innym wyznawanym wartościom.
Bo moja pełna wolność to zniewolenie innych.
Sterowanie zwrotne – chcemy mieć rodzinę tak bardzo, że robimy wszystko, by jej nie mieć. Mam przyjaciół, którzy mają dziecko. Kochają je, wychowują i dbają, by było bezpieczne i zdrowe. I dlatego oddawali je pod opiekę dziadków na kilka dni w tygodniu, bowiem – jak tłumaczyli – sen dziecka to rzecz święta. Sami wychodzą wcześnie rano do pracy, więc musieliby zrywać malucha o świcie i zawozić do babci i dziadka. Dlaczego starsi nie mogli przyjeżdżać do nich? To z kolei kwestia szacunku do starszych, by niepotrzebnie ich nie fatygować. W efekcie dziecko widziało rodziców tylko w weekendy. Mówi pan, że rodzina jest dla nas najważniejsza? Tak, dlatego wciąż szukamy nowej, jeszcze lepszej.
To oszukiwanie samego siebie.
W tym jesteśmy mistrzami świata. Ulegliśmy presji gonienia się ze światem, więc robimy wszystko, by ta gonitwa nie wymagała wielkiego wysiłku. Oczywiście wmawiając sobie i otoczeniu, że to racjonalne i dla nas pożyteczne. Dlatego tak łatwo wpadamy w rytuały regularnych zmian. To dużo – znów powtórzę stały motyw naszej rozmowy – łatwiejsze niż ciągłe pilnowanie się, by świat nie odbiegł za daleko. Na przykład rytuał wymiany telefonu komórkowego – nie zastanawiamy się, czy nowy model jest nam tak naprawdę potrzebny. Kończy się umowa, więc podpisujemy nową i bierzemy to, co dają. To jest łatwe, przyjemne i racjonalne, bo zdejmuje przynajmniej jeden kłopot z głowy. Podobnie telewizje kablowa, satelitarna, umowy na internet, wymiana auta. Zmieniamy, bo tak trzeba, bo nastał na to czas, a nie dlatego, że musimy.
Dzień świra.
Bohater tego filmu żyje właśnie w kręgu swoich natręctw, idiotycznych rytuałów. To pozwala mu wypełnić pustkę.
Ale to na dłuższą metę jest działaniem bez sensu.
Ależ właśnie to nadaje sens naszym działaniom. Sens miała kiedyś praca pastucha wypasającego gęsi na polu. Idiotyczna z naszego punktu widzenia, ale z sensem. Martin Eden, bohater książki mojego ulubionego autora z dzieciństwa Jacka Londona, nieszczęśliwie zakochany w pannie z wyższych sfer usiłuje zarobić na życie i studia, by jej dorównać. Marynarz w imię miłości zatrudnia się w hotelowej pralni na lądzie, gdzie prasuje gościom koszule. Z czasem odkrywa, że idiotyczna praca zaczyna sprawiać mu przyjemność, która wynika z obserwowania własnej sprawności. Dzisiaj życie się wyabstrahowało, wiele zajęć może nie jest idiotycznych, ale nie widzimy w nich sensu. Dlatego szukamy ratunku w rytuałach, by sensem stała się sama wymiana samochodu, skoro sam nowy samochód nie ma sensu.
Szukać sensu w bezsensie nie ma sensu.
Przez pana będę mieć teraz mroczne sny, bo tak to działa, choć to jest rzeczywiście bez sensu.