Czy jest na świecie takie miejsce, gdzie wszyscy są młodzi, bogaci, uprzywilejowani, wolni? Gdzie wszyscy są, lub zaraz będą, nieźle wykształceni, nie muszą się bać o jutro, mają niezłe perspektywy; gdzie panuje równość – płci, ras, mniejszości seksualnych? Nie ma.
A jeśli gdzieś jest do tego ideału najbliżej, to prawdopodobnie na kampusach dobrych amerykańskich uniwersytetów. Przyszłe elity wolnego świata nie tylko zdobywają wiedzę u jej źródeł, spijając ją z ust najwybitniejszych naukowców, ale mogą to robić w atmosferze wszech akceptacji, w światowym epicentrum myśli równościowej, w klimacie instytucjonalnym, który i z racji wyznawanej ideologii, i z powodów ekonomicznych (uniwersytety są w USA głównie prywatne) dość intensywnie troska się o ich psychiczny dobrostan. Jedną z największych zagwozdek ostatnich lat jest więc to, że studenci tych liberalnych instytucji zaczynają masowo postrzegać siebie jako ofiary.
To niepokojące zjawisko. Jonathan Haidt (ten od „Prawego umysłu”) i Greg Lukianoff napisali niedawno w mocnym artykule dla „The Atlantic”, że ten trend może doprowadzić do erozji charakteru, niszcząc po drodze uniwersytecką wolność słowa. Jeśli tak, to warto się temu przyjrzeć bliżej – w końcu postęp moralny, tak jak technologiczny, płynie do nas najszerszym strumieniem właśnie zza oceanu. Warto się więc zastanowić, jak wziąć to, co najlepsze, unikając moralnych pułapek.
Przemoc i mikroprzemoc
Studenci w USA są dziś albo ofiarami, albo adwokatami ofiar. Poczucie bycia ofiarą nie jest moralnie obojętne – jeśli jest ofiara, to musi być i przemoc. Nie jest to w tym przypadku przemoc dostrzegalna gołym okiem; studentów (prawie) nikt nie atakuje, nikt ich specjalnie mocno nie obraża, wręcz przeciwnie, są zwykle mniej narażeni na obrazę niż przeciętny obywatel. Przemoc, na którą się skarżą, to mikroprzemoc (termin techniczny to „mikroagresja”), a doznane urazy to psychiczny dyskomfort, który się pojawia, kiedy czyjeś słowa lub czyny ranią wykluczeniem. To właśnie mikroagresje biją w młodych Amerykanów, czyniąc z nich ofiary.
Mikroagresją będzie każdy akt, który rani uczucia drugiego ze względu na jego przynależność do dyskryminowanej grupy: rasy, płci, orientacji seksualnej. Mikroagresja nie musi być, na pierwszy rzut oka, komentarzem lub aktem negatywnym. „Nie jesteś drętwy jak inni Chińczycy” może być, w intencji mówiącego, komplementem, ale ujawnia nieprzyjemną stereotypizację. Patrzenie na kobietę z uznaniem może być, dla patrzącego, afirmacją jej piękna, ale niekiedy odsłania niepokojący wzorzec traktowania kobiet jako przedmiotów. „Zadziwia mnie twoja erudycja” to komentarz neutralny, jeśli kierujemy go do człowieka białego, ale jeśli mówimy do Afroamerykanina, być może sugerujemy, że oczytanie u czarnego człowieka jest dla nas niespodziewane. Są też mikroagresje jednoznacznie negatywne, na przykład „Pewnie ma okres” powiedziane o zdenerwowanej kobiecie czy łapanie się za torbę, gdy do windy wejdzie z nami czarnoskóry chłopak. Intuicyjnie łatwo wyczuć, co jest nieprzyjemnego w mikroagresjach. Równie łatwo jednak zrozumieć, że wiele z nich popełnić jest nadspodziewanie łatwo, nawet przy najlepszych intencjach.
Mikroagresje odsłaniają więc głębsze struktury nierówności, przy większym lub mniejszym świadomym udziale samych mikroagresorów. Nierówności bywają niesprawiedliwe; mikroagresje są więc żywymi świadectwami niesprawiedliwości. Amerykańskie kampusy są historycznie zasłużone w walce o społeczną sprawiedliwość – do tej pory był to jednak ruch pozytywny, wzmacniający, dążący do aktywnego umacniania dyskryminowanych grup. Dawny ruch politycznej poprawności na przykład nawoływał do rozszerzania uniwersyteckiego curriculum o dzieła spoza „białego” kanonu. Uważano, że mocna obecność marginalizowanych grup w dyskursie publicznym, filmach, wśród profesorów uniwersytetu spowoduje podniesienie ich wartości i umożliwi prawdziwą równość.
Dziś poziom agresji rasowej czy płciowej na kampusach jest na poziomie nano, zwłaszcza jeśli pokusimy się o porównanie ze światem zewnętrznym. A jednak studenci reagują o wiele mocniej niż ich walczący o te same wartości rodzice – i o wiele mniej konstruktywnie. Przede wszystkim dają się mikroagresji spektakularnie, a nawet teatralnie zranić. „Biały człowiek znów, w rasistowskim akcie kolonizacji ciała, uznał mnie za kuriozum” może na przykład powiedzieć czarnoskóra kobieta, gdy biała koleżanka z ciekawością dotknie jej włosów. „Profesor X poprosił dziś za zajęciach, żebyśmy »przestały chichotać«. Jak długo jeszcze będzie nas dusił i chłostał seksistowski stereotyp głupiej laski?” – to dość typowy wpis skarconej studentki. Rany po mikroagresjach, na które w martyrologicznym zapamiętaniu sypią sól same ofiary, są zawsze prezentowane publicznie, na Twitterze czy Facebooku, a także zgłaszane do odpowiednich instytucji uniwersyteckich.
Uporczywe domaganie się uwagi dla odniesionych szkód może się wydawać dziwne – kto, nie dość, że czuje się ofiarą, chce się jeszcze jako ofiara reklamować? – ale ma tu sens. Liberalny świat uniwersytetu nade wszystko brzydzi się przemocą. Brzydzi się nią tak bardzo, że nie tylko potępia agresora, ale też podnosi status moralny ofiary. Ofiara przemocy jest nietykalna – kwestionować jej szkodę to „winić ofiarę” (moralne tabu środowisk liberalnych). Mówić jej, do jakiego stopnia powinna się czuć poszkodowana, to podważać wagę emocjonalnych ran, które tylko ona sama może adekwatnie zdiagnozować. Bagatelizować rany to tyle, co uczestniczyć w reprodukcji systemu opresji. Kazać się uspokoić i racjonalnie wyłożyć swoje racje to tyle, co „kontrolować ton” (tone policing), czyli narzucać sposób ekspresji dostępny tym, którzy żyją w komforcie i bez strachu. Tylko ofiara ma autorytet moralny w sprawie doznanych uszczerbków na emocjonalnym dobrostanie.
Praktyka zaufania w stosunku do ofiar ma oczywiście głęboki sens społeczny i jest historycznie słuszna – agresor z natury rzeczy dysponuje środkami wyrazu i samoobrony, zwłaszcza gdy jego agresja jest wspierana systemowo; jego ofiara nie ma takiego luksusu. Ile zgwałconych kobiet na naszym rodzinnym gruncie słyszy, że „same tego chciały”, ilu „źle kończących” czarnoskórych chłopców z patologicznych, żyjących w gettach rodzin słyszy, że mogli się przecież „wziąć w garść” – im kredyt zaufania potrzebny jest jak powietrze. Ale na amerykańskich kampusach, gdzie status moralny ofiary jest najwyższy, a rzeczywistych odniesionych szkód („obiektywnie” rzecz biorąc) najmniej, bycie ofiarą staje się społecznie atrakcyjne. Za cenę stosunkowo niewielkiego dyskomfortu emocjonalnego można doświadczyć społecznego wsparcia i awansować na „moralnie potrzebującego”; wreszcie można też poczuć się wolnym od reguł publicznej debaty i cieszyć się autorytetem. A ponieważ nasze rany są świadectwem systemowej niesprawiedliwości, pokazując je, nie działamy narcystycznie – walczymy o głos dla takich jak my. Dlatego rozgłaszanie mikroagresji stało się tak popularne, że duża część college’ów utworzyła specjalne blogi, na których ofiary mogą opowiedzieć o swoich doświadczeniach w imię sprawiedliwości społecznej.
Ofiary ofiar
Dynamika, która nagradza status poszkodowanego, ma dwie nieprzyjemne konsekwencje. Po pierwsze – i o tym piszą we wspomnianym artykule Haidt i Lukianoff – zmienia moralną optykę członków społeczności, koncentrując ją nie na sile, ale na słabości. Studenci, chętni do korzystania z autorytetu, jaki daje im status ofiary, coraz częściej mówią o szkodach, jakich doznają, uczestnicząc w zajęciach czy dyskutując z kolegami. Ponieważ szkód jest coraz mniej, a zapotrzebowanie na nie coraz większe, domaganie się ochrony przed zranieniem emocjonalnym przybiera niekiedy absurdalne formy. Głośni stali się studenci prawa z Harvardu, którzy domagali się, by na zajęciach nie używać słowa „gwałcić” (jak w zwrocie „pogwałcić prawo”), ponieważ i tak dyskryminowane już ofiary przemocy seksualnej mogą czuć się wobec tego słowa jeszcze bardziej niekomfortowo. Na Brandeis studenci azjatyckiego pochodzenia zorganizowali happening, który miał uwrażliwić innych na antyazjatyckie mikroagresje (np. „Czy nie powinieneś być dobry z matematyki?”), ale inni Azjaci poczuli się zagrożeni obecnością treści mikroagresywnych na happeningu. Wydarzenie zostało więc odwołane, a organizatorzy przeprosili wszystkich, którzy poczuli się osaczeni.
Popularne stają się też tzw. trigger warnings, czyli ostrzeżenia o „zapalnych” treściach w przerabianym materiale. Treści zapalne to takie, które mogą wyrządzić szkody osobom, które przeżyły traumę – cierpiący na zespół stresu pourazowego weteran wojenny, na przykład, może doświadczyć ataku paniki, oglądając „Czas apokalipsy”. Są wypadki i środowiska, gdzie takie ostrzeżenia są na miejscu. W tej chwili jednak nie trzeba się legitymować już żadną głębszą traumą, żeby się ich domagać. Na Columbii na przykład studentka twierdziła, że miała ataki paniki, omawiając „Metamorfozy” Owidiusza, zwłaszcza że profesor nie przejmował się scenami przemocy seksualnej i z uporem maniaka koncentrował się na pięknie języka.
Innym symptomem pogłębiającej się wrażliwości jest popularność „bezpiecznych przestrzeni” (safe spaces): miejsc, w których ofiary przemocy mogą odciąć się od nieprzyjemnych bodźców. Kto był niedawno na kampusie amerykańskim, mógł zobaczyć, jak takie przestrzenie wyglądają – zwykle są utrzymane w pastelowych kolorach, gra cicha muzyka, na dywanach leżą zabawki, a na ekranie można obejrzeć bawiące się szczenięta czy fruwające balony.
Haidt i Lukianoff twierdzą, że to wszystko sprawia, iż młodzież zaczyna się rutynowo doszukiwać u siebie historycznych traum. Skupienie się na własnych krzywdach powoduje rozkład odpowiedzialności i niezdolność do konfrontacji z makroagresjami, które czyhają na studentów już za murami uniwersytetu – nie mówiąc o tym, że ochrona przed urazami psychicznymi może się skończyć ograniczeniem edukacji do dzieł i kwestii letnich, niekontrowersyjnych, a więc często niewybitnych.
Wojny na Twitterze
Poza erozją charakteru i cenzorowaniem curriculum jest jeszcze jeden niefortunny aspekt atrakcyjności pozycji ofiary wśród studentów w USA. Rewersem nadwrażliwości bywa bowiem brak litości. W głośnym artykule dla „Vox” anonimowy pracownik amerykańskiego uniwersytetu napisał: „Jestem liberalnym profesorem i panicznie boję się moich liberalnych studentów”. Czego może się bać profesor, który w tym układzie ma, wedle wszelkich znamion, władzę? Otóż boi się linczu. Mówiliśmy, że system motywuje dzielenie się statusem pokrzywdzonego – i że liberalny świat uniwersytetu amerykańskiego przede wszystkim brzydzi się przemocą, udzielając ofierze autorytetu w kwestii zadanych ciosów. Dlatego i publika, i instytucja stają murem po stronie ofiary. Zakładają bowiem, że jeżeli ofiara ogłasza atak, to ma rację – a nawet jeśli pojedynczy akt mikroagresji jest przypadkowy, nieszkodliwy i nieumyślny, to jest on jednak produktem niesprawiedliwości systemowych, które można skutecznie wykorzenić tylko najwyższą czujnością. W rezultacie nierozgarnięta dziewczyna, która nie miała pojęcia o kolonizacyjnych implikacjach dziwowania się aparycji innych ras, albo mało wrażliwy chłopak, który mimo odmowy raz jeszcze prosi dziewczynę o spotkanie, stają się wrogami publicznymi, często doświadczając publicznego ataku efektywnie niszczącego reputację. Coraz częściej jednak to profesorowie stają się wrogami publicznymi numer jeden – wystarczy, że jeden student ze stu poczuje się obrażony.
Takiego linczu doświadczyła Laura Kipnis, profesor filmu z Northwestern, która napisała w „Chronicle of Higher Education”, że uniwersytety są zbyt gorliwe w próbach chronienia studentów przed molestowaniem. „Seksualna paranoja opanowała uniwersytet” – pisała Kipnis, lokując źródło paranoi w „obsesji melodramatycznej wyobraźni na temat bezbronnych ofiar i wszechmocnych drapieżców”. W związku z gorącym protestem studentów Kipnis poddano rozlicznym przesłuchaniom i procedurom dyscyplinarnym. Młodzi domagali się rozliczeń, potępienia przez uniwersytet „przerażających” treści głoszonych przez Kipnis i wyrażali nadzieję, że w przyszłości dyscyplinarna odpowiedź w podobnych przypadkach będzie „automatyczna”. Trzydzieści studentek protestowało, trzymając materace (symbol przemocy seksualnej).
To przypadek głośny, ale nie odosobniony. Sama znałam profesora, któremu nie przedłużono kontraktu na moim uniwersytecie. Powód? Koleżanka z roku uznała, że rozmawiając z nią, ów profesor spogląda na jej piersi, co sprawia, że ona czuje się nieswojo. Owszem, profesor na piersi patrzył. Nie trzeba było jednak psychologa, by zauważyć, że patrzący na piersi profesor jest ze spektrum autyzmu i nie może znieść patrzenia ludziom w oczy – jednak jej dyskomfort okazał się ważniejszy niż jego kariera. Dziekan miał świadomość, co może się stać w erze Twittera i Facebooka, jeśli jego wydział zostanie uznany za „niebezpieczny”. Ofiara ma zawsze rację, chyba że agresor przelicytuje ofiarę na rany – tak często się dzieje, gdy biali próbują mówić o „odwrotnym rasizmie” albo oskarżony o mikroagresję przywołuje swoje pochodzenie etniczne czy historię przemocy seksualnej jako rodzaj obrony.
Anonimowy profesor wskazał więc na głęboki problem – sankcjonowanie ofiar jako moralnych autorytetów może powodować mściwą „ochronę” dóbr emocjonalnych w złej wierze. Nie ma bowiem dziś większej śmierci społecznej w amerykańskim środowisku akademickim niż zostanie ofiarą antyseksistowskiego, antyrasistowskiego linczu.
Socjologowie Bradley Campbell i Jason Manning sugerują wręcz, że amerykańskie uniwersytety mogą nas dziś prowadzić w nową – choć wcale nie lepszą – epokę moralną. Niegdyś, piszą autorzy, społeczeństwa funkcjonowały w ramach kultury honoru. Wartością moralną był właśnie honor, niemoralne akty agresji mogły go człowiekowi odebrać i musiały być pomszczone. Zemsta była samodzielna, obraza musiała być zmazana mieczem, splunięcie domagało się uderzenia w twarz. Kulturę honoru powoli zastępowała kultura godności. Człowiek nie obawiał się już, że ktoś mu odbierze honor swoim działaniem, bo miał godność i rozumiał, że obraza nas z niej nie odziera. Nie musiał się więc o swoją największą moralną wartość specjalnie troszczyć. W kulturze godności drobne akty niemoralne się odpuszcza, a do rektyfikacji tych większych zatrudnia się instytucje, takie jak sądy czy policja. Tę sprzyjającą rozwojowi osobistemu kulturę zastępuje kultura wiktymizacji, gdzie status moralny płynie z bycia ofiarą. Wszelkie transgresje wyciąga się na widok publiczny, kreując w ten sposób coraz silniejszy, przeciągający się konflikt moralny, w którym ludzie rywalizują o status ofiar lub obrońców ofiar. Wiktymizacja pojawia się, gdy ludzie tracą zdolność samodzielnego rozwiązywania drobnych konfliktów interpersonalnych, a zróżnicowanie społeczne nie pozwala na ujednolicenie moralnego kodu.
U nas daleko jeszcze do kultury wiktymizacji. Mikroagresje są wciąż często makroagresjami. Misja równościowa, ideały sprawiedliwości społecznej wciąż są na tyle daleko poza naszym zasięgiem, że nie musimy się martwić o ich wypaczenie. Zresztą nie tylko lewica jest podatna na wiktymizację – w świecie, w którym status ofiary daje korzyści, ofiarą lewackich mediów chętnie zostanie Donald Trump, a na ofiarę islamistycznej powodzi zgłosi się Jarosław Kaczyński. Ale jedna lekcja płynie z USA: dążąc do równości, dawajmy ofiarom dyskryminacji siłę, zamiast celebrować ich rany – bo rany, w które cierpiący nie przestaje się wpatrywać, nie zabliźnią się nigdy.