PO ujawniła gospodarczy testament. To owoc mądrości zdobytej w ciągu ośmiu lat rządzenia. I dowód na istnienie ograniczeń w ekonomicznym myśleniu, których ta formacja raczej nie przezwycięży.
To była bez dwóch zdań efektowna salwa pożegnalna. Dlaczego pożegnalna? Bo po październikowych wyborach Platforma najpewniej przejdzie do opozycji i będzie musiała wynaleźć się na nowo. A nawet jeśli powstanie antypisowska koalicja, to PO będzie w niej zaledwie jednym z udziałowców. Być może największym, lecz nie wszechpotężnym. Tak czy inaczej, epoka, gdy PO samodzielnie wyznaczała kierunki polskiej polityki gospodarczej, dobiega końca.
Jaka była ta polityka? Na to pytanie oczywiście nie da się odpowiedzieć jednym słowem. Lepiej zrobić to za pomocą obrazka. Wyobraźmy sobie, że na pokład statku wsiada grupa morskich wilków. Mają jasno wytyczony cel podróży i zestaw map oraz (ich zdaniem) nowoczesny sprzęt do nawigacji. Ale tuż po wypłynięciu z portu wszystko zaczyna iść inaczej, niż sobie zakładali. Żeglują więc, jak umieją – raz wychodzi im lepiej, innym razem gorzej. Przyznać trzeba, że z niejednym sztormem sobie poradzili i prowadzony przez nich statek przybił w końcu do portu. Tyle że nie jest to ten port, w którym nasi marynarze planowali się znaleźć.
Wielka burza
Z Platformą było podobnie. Gdy się czyta program wyborczy tej formacji z 2007 r., widać wyraźnie, że punkt wyjścia i cel były zdefiniowane precyzyjnie. Co mamy? Uzdrowienie finansów publicznych, wprowadzenie podatku liniowego, obniżenie pozapłacowych kosztów pracy, niższa składka rentowa, dokończenie prywatyzacji, przyjęcie euro, usuwanie barier rozwoju przedsiębiorczości, skuteczny i ograniczony nadzór regulacyjny. W sumie radykalnie wolnorynkowy program gospodarczy. Momentami naiwny, lecz imponujący żarliwą wiarą, że „jego realizacja umożliwi szybki wzrost jakości życia i zarobków”. Oczywiście wszystko w zgodzie z naczelną liberalną mądrością, że przypływ podnosi wszystkie łodzie.
Wątpliwości co do strategicznego kierunku nie pozostawiali też sami liderzy PO. Na szpicy twórca KLD Donald Tusk, w pomocy były doradca Leszka Balcerowicza Jacek Rostowski, gdzieś na tyłach dawny ideolog środowiska gdańskich liberałów Janusz Lewandowski. Wkrótce zespół wzmocniło wejście do gry otrzaskanego w świecie wielkich finansów Jana Krzysztofa Bieleckiego. Pogoda też wydawała się wymarzona na liberalne żeglowanie. Na dalekim horyzoncie majaczyły wprawdzie pierwsze chmurki kryzysu bankowego, ale u nas w Polsce neoliberalna TINA (There Is No Alternative, Nie ma alternatywy) wydawała się silniejsza niż kiedykolwiek. Przecież nawet socjalne PiS domknęło chwilę wcześniej imponujące obniżki PIT dla lepiej sytuowanych. A wcześniej lewicowy SLD jednym ruchem potężnie ściął obciążenia fiskalne dla firm.
Statek PO wyrusza w drogę. Na początku jest miło. Ale dość szybko okazało się, że te małe chmurki na horyzoncie to burzowe chmurska, jakich najstarsze wilki morskie nie pamiętają. Które na dodatek pędzą w kierunku Polski. Tak zaczyna się kryzys 2008 r. Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, trzeba przyznać, że pioruny waliły blisko. Na przełomie 2008 i 2009 r. Łotwa, Węgry i Rumunia trafiają pod ratunkową kroplówkę MFW i UE. W pierwszej chwili mocnego kryzysowego łupnia dostają nawet Niemcy. A to nie są żarty. Zwłaszcza że zaraz potem zaczyna się kryzys zadłużeniowy w strefie euro. A nam się udało. Dlaczego? Przyczyn było wiele. Duży rynek wewnętrzny, własna waluta, której osłabienie pozwoliło zachować konkurencyjność. Szybkie odbicie niemieckiej lokomotywy, do której jesteśmy podczepieni. I strumień pieniędzy unijnych, który wtedy zaczął do nas na poważnie docierać.
W tej wyliczance nie można zapominać o trafionej polityce makroekonomicznej ekipy PO. Udanej, bo kontrcyklicznej. Zrywającej z zasadą, że jak jest kryzys, to się oszczędza, a jak koniunktura, to wydaje. – Niezależnie od tego, co rząd mówił, w pierwszej fazie światowego kryzysu prowadził politykę ewidentnej ekspansji fiskalnej – wspominał w rozmowie z DGP Jerzy Osiatyński, były doradca ds. ekonomicznych prezydenta Komorowskiego. Nie było więc ślepego cięcia wydatków w obawie, że jeżeli tego nie zrobimy, to rynki finansowe wezmą Polskę na celownik. Odwrotnie. Rząd Tuska na szeroką skalę rozkręcił politykę rozbudowy infrastruktury i absorpcji środków unijnych. Efektem był wzrost deficytu budżetowego z 1,9 proc. w 2007 r. do 7,9 proc. w 2010 r. W tej sytuacji do kosza musiały trafić wszystkie snute przed wyborami plany dalszych podatkowych obniżek. By budżet się nie rozleciał, minister Rostowski ratował się podwyżkami VAT i składki rentowej. Bo Bruksela już i tak mocno groziła nam palcem za łamanie traktatu z Maastricht.
To była cena, którą PO zdecydowała się zapłacić za przeprowadzenie Polski przez kryzys lat 2008–2010. Bez wpadnięcia w recesję. Nie wszystkim się to spodobało. To wówczas zaczęły rozchodzić się drogi rządu Tuska i kibicującego mu dotąd biznesowo-ekonomicznego establishmentu. Któremu nie mieściło się w głowie, że po podejrzane keynesowskie narzędzia aktywnej stabilizacji cyklu koniunkturalnego sięgają dawni gdańscy liberałowie. Stymulują, zamiast obciąć wydatki i obniżyć podatki. Tak jak nakazują wszystkie liberalne podręczniki. Z perspektywy zdominowanej przez liberałów opinii publicznej to była zwyczajna zdrada.
Czy PO faktycznie zdradziła liberalne ideały? Oczywiście. Choć rządzący łudzili się, że nie. – Keynes ma rację raz na 70 lat. Ja akurat miałem pecha być ministrem finansów wtedy, kiedy on po raz drugi miał rację – tłumaczył w rozmowie z DGP w 2013 r. minister finansów Jacek Rostowski. I dowodził, że w głębi duszy wciąż jest bliski spojrzeniu wolorynkowemu. Tylko tak się akurat złożyło, że rzeczywistość domagała się innego zestawu makroekonomicznych narzędzi. W podobne tony uderzał główny doradca ekonomiczny premiera Tuska Jan Krzysztof Bielecki, który twierdził (również w rozmowie z DGP w 2013 r.), że „jak się na liberalizm patrzy z mostka kapitańskiego, to zmusza to jeszcze do większego pragmatyzmu”. Po czym – w swoim nonszalanckim i nieco ironicznym stylu – dodawał, że „czasem trzeba trochę przykeynesować”.
Etatyzm jest dobry
Ale prawda była trochę bardziej skomplikowana. Z obserwacji dalszych poczynań ekipy Tuska widać, że oni z kryzysu lat 2008–2010 wyszli mocno odmienieni. Po prostu PO trochę w tym etatyzmie zasmakowała. I zobaczyła, że rzeczywistość ekonomiczna stoi w sprzeczności z radosnym wolnorynkowym podejściem, które sami jeszcze do niedawna głosili. Bielecki i to tłumaczył potem pragmatyzmem. „Dla mnie działania rządu nie są etatystyczne, to przejaw kierowania się mądrością oraz interesem państwa. Tę teorię ilustruje prosty przykład. Pozbywając się Telekomunikacji Polskiej, sprzedaliśmy (transakcję zatwierdził rząd Jerzego Buzka – red.) jeden państwowy monopol drugiemu państwowemu monopoliście, tylko zagranicznemu (France Telecom – red.) i nazwaliśmy to prywatyzacją. Ponieważ sprzedaliśmy monopol, to monopolista po jego nabyciu robił wszystko, by obronić swoją pozycję, bo uważał, że za tę tzw. rentę monopolistyczną zapłacił. Potem przez lata regulator musiał toczyć nieustanne boje, by inni operatorzy mieli dostęp do rynku. Kierując się niechęcią do państwa, można powiedzieć, że był to dobry interes, bo państwo wyzbyło się aktywów. Z punktu widzenia mądrości gospodarczej była to jednak błędna decyzja. Tym bardziej że dochody z tej transakcji według ówczesnych przepisów załatały dziurę w bieżących finansach. Pragmatycznemu liberałowi, takiemu jak ja, nie przejdzie przez gardło, że to świetna transakcja. Pragmatyczny liberał może chcieć ograniczonej roli państwa, ale nie widzi nic zdrożnego w tym, by bank komercyjny z udziałem państwa nie mógł kupić prywatnego, jeżeli taka transakcja jest sensowna zarówno z biznesowego punktu widzenia, jak i dla stabilności systemu finansowego Polski” – dowodził. Fakty są jednak takie, że to Platforma odstąpiła od kolejnej fali prywatyzacji i to ona zainicjowała (choć nie potrafiła go potem rozkręcić) program Inwestycji Polskich. I znów nie były to posunięcia kompatybilnej z powtarzaną wcześniej mantrą, że im mniej państwa w gospodarce, tym lepiej dla nas wszystkich.
Ale prawdziwym punktem zwrotnym okazała się dopiero renacjonalizacja systemu emerytalnego. Po raz pierwszy od 1989 r. rząd pokazał, że ambitna reforma gospodarcza nie musi polegać na urynkowieniu i liberalizacji jakiejś dziedziny życia. I że możliwe są działania odwrotne. Dla Tuska, Bieleckiego i Rostowskiego było to przejście ideowego Rubikonu. Bo do prawomyślnego liberalizmu (im więcej rynku, tym lepiej) nie było już powrotu.
Co ciekawe, gromy, które spadły na Platformę po domknięciu reformy OFE, były słabsze, niż można się było spodziewać jeszcze cztery czy pięć lat wcześniej. Tak, jak gdyby przez tych kilka lat zmieniała się nie tylko PO, ale i cała ekonomiczna opinia publiczna. Owszem – nadal prorynkowa i sceptyczna wobec ingerencji państwa w gospodarkę, lecz już nie tak radykalna w swojej wierze w brak alternatywy wobec czysto liberalnych rozwiązań. Oczywiście nadal mocno uderzał Leszek Balcerowicz, który ganił Platformę za osunięcie się w populizm i zawracanie Polski z jedynie słusznej drogi obranej w początkach transformacji. Były to jednak głosy coraz mniej dominujące. Coraz częściej słychać było za to, że może czas już najwyższy na pełnokrwistą debatę ekonomiczną. W której radykalny liberalizm jest jedną z dostępnych opcji. Ale na pewno niejedyną słuszną. To było jakby symboliczne zamknięcie rozdziału dziecięcej choroby liberalizmu trapiącej polskie myślenie o gospodarce przez pierwszych 25 lat III RP. Gdyby ktoś szukał jeszcze lepszego symbolu tej przemiany, znajdzie ją w niemal równoczesnym zejściu ze sceny trzech architektów tej zmiany: Donalda Tuska, Jana Krzysztofa Bieleckiego i Jacka Rostowskiego.
Dopiero po domknięciu OFE w szeregach PO pojawiła się gotowość, by zająć się innym palącym problemem, czyli sytuacją na rynku pracy. Problemem niskich płac, które nie nadążają za produktywnością gospodarki, prekaryzacją (plaga umów śmieciowych) i dominującym przekonaniem, że to pracodawca jest bohaterem naszych czasów, któremu należy być wdzięcznym za stworzenie miejsca pracy. Bez zadawania pytań o to, jaka ta praca jest. Te problemy istniały przez cały okres rządów PO. Tusk, Rostowski i Bielecki długo je od siebie odsuwali. Na innych polach byli już gotowi „przykeynesować”, ale tu tkwili mocno w okowach ortodoksyjnego liberalnego myślenia, że relacje pracodawcy i pracownika to rynek jak każdy inny. To znaczy rządzący się żelaznymi prawami podaży i popytu. I że wystarczy zadbać o dynamiczny wzrost całej gospodarki, by poprawić położenie zarówno pracodawców, jak i pracowników. Jeśli fakty temu przeczyły, to tym gorzej dla faktów.
To dlatego prawdziwa rozmowa o patologiach polskiego rynku pracy zaczęła się dopiero w 2014 r. A więc na sam koniec długiej podróży Tuska i spółki od naiwnego liberalizmu do gospodarczej rzeczywistości. Sam Tusk prócz pamiętnej deklaracji, że „trzeba skończyć z plagą umów śmieciowych”, niewiele na tym polu mógł już zdziałać. Przygotowanie koncepcji zmian spadło już na nowego ministra finansów Mateusza Szczurka. Ekonomistę z zupełnie innego świata (i pokolenia) niż gdańscy liberałowie. Szczurek, jako człowiek spoza PO i w ogóle spoza polityki, zazwyczaj pozostaje w cieniu. Niesłusznie. To jemu Platforma zawdzięcza dostrzeżenie kilku podstawowych problemów stojących dziś przed polską gospodarką. – Jeżeli osoby zarabiają tyle samo, robią to samo wobec tej samej firmy, to nie powinno być między nimi tak wielkich różnic, jak obecnie. Różnic, które wynikają tylko z tego, na podstawie jakiej umowy świadczą pracę. Coś tu jest nie tak i trzeba się zastanowić, czy stać nas na takie tępienie umowy o pracę, jak to ma miejsce w ramach obecnego systemu. To są pola, na których warto działać – mówił w rozmowie z DGP tuż po objęciu fotela ministra finansów. W innej rozmowie z DGP przekonywał, że podatki w Polsce są generalnie niskie i niesprawiedliwe. To było ważne, bo przed nim takich rzeczy nie odważył się powiedzieć żaden minister finansów. Nie jest oczywiście tak, że bez niego nikt by tych problemów nie dostrzegł. Jego zasługą jest jednak potraktowanie tych wyzwań poważnie i wprowadzenie ich na rządową agendę.
Programowy impas
W tym sensie nowy program Platformy nie jest zaskoczeniem ani rewolucją. Bo jednolity kontrakt i zmiana klina podatkowego na mniej regresywny to próby wyjścia naprzeciw temu, co Szczurek zapowiadał od ponad roku. To jakby próba nadrobienia przez Platformę tych kilku lat, gdy liberalny światopogląd (choć już kontestowany na innych polach) nie pozwalał Tuskowi dostrzec problemów trapiących rynek pracy.
W tym miejscu czas wrócić do obrazka przywołanego na początku. Po ośmiu latach PO (już z innymi marynarzami u steru) zdaje się dobijać do brzegu. Nie jest to ten brzeg, do którego zamierzali się dostać, wyruszając w podróż przed ośmiu laty. Miał być liberalny raj. A jest pokryzysowa rzeczywistość, w której coraz mocniej rozpycha się ekonomiczna heterodoksja. A wiec przekonanie, że jest wiele równoprawnych zastawów narzędzi polityki ekonomicznej, a nie tylko liberalna ortodoksja.
Platforma, schodząc na ten ląd w 2015 r., działa po omacku. Siłą przyzwyczajenia próbuje sięgnąć do zestawu map, które zostały jej ze starych czasów. Świadczy o tym kilka wątków w ich programie. Po pierwsze w ich propozycjach widać paniczny strach liberała przed zrobieniem z podatków narzędzia redystrybucji dochodu narodowego. PO za nic nie chce przyznać, że są w Polsce świetnie sytuowane grupy społeczne, które można mocniej opodatkować. Tymczasem doradca ekonomiczny premier Kopacz Janusz Lewandowski i minister Mateusz Szczurek na każdym kroku próbują pokazać, że w wyniku ich reform podatki spadną wszystkim. Snuje też niebezpieczne z punktu widzenia sprawiedliwości społecznej plany przejęcia składek zdrowotnych i emerytalnych przez państwo. Nie słychać też, by do ordynacji podatkowej powrócić miała klauzula generalna przeciwko unikaniu opodatkowania (jest standardem w większości krajów OECD), z której wycięła ją wiosną niewidzialna ręka probiznesowego lobbysty. To wszystko każe mieć poważne wątpliwości, czy plan zostanie kiedykolwiek skierowany do realizacji. A nawet jeśli zostanie, to czy nie rozsadzi budżetu, za co zapłacą najpewniej najsłabiej sytuowane klasy społeczne. Czyli te, które najbardziej zależą od wszelkiego rodzaju państwowych świadczeń.
Druga sprawa to polepszenie sytuacji pracownika. Na pierwszy rzut oka plan PO idzie właśnie w tym kierunku. Jest tam propozycja stworzenia jednolitego kontraktu o pracę. Jest też w programie PO podwyżka godzinowej płacy minimalnej. Dokładnie taka, jaką od dawna postulowały związki zawodowe. Jednocześnie jednak program sięga do najgorszych liberalnych uprzedzeń – to znaczy szczucia opinii publicznej na związki zawodowe. I dlatego w programie mamy likwidację związkowych etatów. To jednak w żaden sposób nie przybliża nas do przywrócenia na polskim rynku pracy tak potrzebnej równowagi. Stanu, w którym związki są traktowane nie jako szkodnik, lecz naturalny mechanizm presji na podwyżki płac i poprawę sytuacji pracownika.
Te dwa elementy – strach przed redystrybucją oraz przekonanie, że pracownika należy trzymać w ciągłym szachu, żeby mu się w głowie nie poprzewracało – to bariery, których Platforma Obywatelska wciąż nie jest w stanie pokonać. I może nigdy nie będzie. I to przyczyna, dla której ta formacja po ośmiu latach rządów (gdy chodzi o gospodarkę) znalazła się w programowym impasie. I nie widać w niej energii, która by mogła Platformę pociągnąć w jedną (odwrót na odcięty od lądu albo bezpieczny liberalny statek) albo w drugą (w kierunku autentycznego rozwiązania palących problemów stojących przed polską gospodarką) stronę.
Te dwa elementy – strach przed redystrybucją oraz przekonanie, że pracownika należy trzymać w szachu – to bariery, których PO wciąż nie jest w stanie pokonać.