Z symulacji Komisji Europejskiej dowiedzieliśmy się, ile z unijnej kasy do 2020 r. przeznaczymy na pomoc dla imigrantów z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. To suma 2,4 mld euro rozpisana na 23 programy. Polsce przypadnie około 70 mln euro. Po kilku miesiącach debat, co najmniej trzech szczytach poświęconych problemom południowych granic UE i śmierci (w samym 2014 r.) ponad 3200 osób, które szturmowały Europę – wypracowano zarys tego, jak opanować kryzys imigrancki.

Warto wyciągnąć wnioski z tego, co dzieje się na południu Unii. Obserwować proces podejmowania decyzji w ramach Wspólnoty i Sojuszu Północnoatlantyckiego. Mimo dobrych chęci i realnego zagrożenia dla bezpieczeństwa południowej flanki obydwu organizacji nie udało się podjąć spójnej walki z biznesem przemytniczym w Afryce Północnej. Nie udało się też przeforsować skutecznego planu humanitarnego dla uciekinierów z subsaharyjskich satrapii i bliskowschodnich państw pogrążonych w wojnach (do tej pory, jak podaje ONZ, dotarło do Europy 250 tys. imigrantów).
Niekontrolowany napływ imigrantów i działanie gangów przemytniczych są zagrożeniem hybrydowym. Czymś, czego nie przewidziano w dokumentach ustanawiających Sojusz Północnoatlantycki i UE. Analizując to zagrożenie, można założyć, że podobna powolność w podejmowaniu decyzji zostanie powtórzona, jeśli pojawi się ono na wschodniej flance NATO i Unii.
Jeśli w Warmińsko-Mazurskiem z powodu działalności nieokreślonych grup przestaną działać linie przesyłowe, nie należy oczekiwać szybkiej reakcji naszych sojuszników. Podobnie jak Rzym, Ateny czy Valletta nie mogły liczyć na szybką reakcję, gdy do ich granic zaczęły płynąć pierwsze łodzie z imigrantami. Należy raczej założyć, że w organizacjach, które są fundamentem naszego bezpieczeństwa – militarnego i ekonomicznego – ruszy debata o definicję tego, z czym właściwie mamy do czynienia? Z wojną? Dywersją? Problemem wewnętrznym, który powinien być rozwiązywany bez udziału innych państw? Paleta pojęć, które można dopasować, jest ogromna. Trudno oczekiwać, że Francji, Niemcom czy Włochom będzie zależało na szybkim przerzucie batalionu do ochrony granicy z obwodem kaliningradzkim, tak by nie przenikali z niego dywersanci. To scenariusz skrajny, ale po wydarzeniach na Krymie, w Donbasie, na Morzu Bałtyckim, w Estonii i w przestrzeni powietrznej nad UE nierozsądne byłoby jego ignorowanie.
Tym bardziej gdy weźmie się pod uwagę to, że Polska jest w NATO drugiej prędkości. W Sojuszu B, który nie ma zgody Sojuszu A na zbudowanie stałych baz obsadzonych zagranicznymi oddziałami. Jak przekonuje Sojusz A, szczególnie Niemcy – jest to sprzeczne z porozumieniami zawartymi w przeszłości z Rosją. A konkretnie z Aktem stanowiącym z 1997 r.
Zbigniew Brzeziński w wywiadzie dla DGP przekonywał, że w sytuacji zagrożenia Polska powinna liczyć przede wszystkim na siebie. Ta opinia jest i jeszcze długo będzie aktualna. Dbanie o bezpieczeństwo narodowe nie może być oparte jedynie na członkostwie w organizacjach międzynarodowych. Dostrzegała to administracja poprzedniego prezydenta, formułując doktrynę Komorowskiego. Nowy prezydent idzie o krok dalej. Andrzej Duda i jego doradcy ds. międzynarodowych chcą podjąć próbę budowania regionalnych sojuszy państw, które łączy wspólnota interesów w obszarze bezpieczeństwa. A raczej wspólnota obaw przed zagrożeniem ze Wschodu.
Sojusz w sferze bezpieczeństwa z Rumunią, współpraca z Ukrainą i patronat USA mogą zminimalizować nierychliwość NATO i powolność UE. Trzy europejskie państwa liczą w sumie około 100 mln mieszkańców. Dla 143-milionowej Rosji, która analizuje świat w kategoriach zimnej geopolityki, to już znacząca siła.