Nowy prezydent Andrzej Duda złożył – jak to zwykle bywa – kilka obietnic. Ja skupię się na najważniejszej według mnie, czyli na obietnicy zwiększenia kwoty wolnej od podatku. Jest to nie tylko kwestia pieniędzy, jakie zostaną w portfelach najmniej zarabiających, ale sprawa symboliczna. Oto wreszcie państwo polskie zaczyna się interesować losem najbiedniejszych, a nie najbogatszych, tłumacząc do tego, że to dla dobra nas wszystkich. Całkowicie niezrozumiałe jest dla mnie, że PO, która niskie podatki ma wręcz na sztandarach, czy raczej miała, stosowała tę zasadę wobec tych, którzy pieniędzy mają najwięcej, nie zaś najbiedniejszych. Wygląda to tak, jakby w szpitalu leczyć w pierwszej kolejności osoby ze złamanym paznokciem, a tym z zagrożeniem życia kazać czekać w kolejce.

Dziennik Gazeta Prawna
Skandalicznie niska kwota wolna od podatku jest tylko wierzchołkiem góry lodowej problemu, jakim jest podejście rządzących do osób biednych, i to każdych rządów, także tych mieniących się lewicowymi. Ostatnie lata rządów PO nie zmieniły w tej sprawie nic, a to ta partia mieni się awangardą postępu w Polsce. Ja pytam, co to za postęp, jeżeli połowa obywateli ledwo wiąże koniec z końcem i nie robi się z tym zupełnie nic. Mało tego, wciąż mówi się o konieczności pomagania tej połowie, która nie może narzekać na brak pieniędzy, szczególnie przedsiębiorcom. Do tego zaprzecza się oczywistym faktom, statystykom GUS, twierdząc, że w Polsce jest super, a ci, którzy narzekają, to malkontenci. Pojawiają się nawet artykuły próbujące odpowiedzieć na pytanie: „dlaczego Polacy narzekają na sytuację w kraju?”. Wystarczy, że redaktor spróbuje przeżyć za minimalną krajową miesiąc, a najlepiej kilka lat bez perspektyw na lepszy zarobek, to niechybnie pozna odpowiedź i przekona się, że taka postawa jest jak najbardziej racjonalna. Zresztą nie ma co mówić o minimalnej, weźmy medianę, czyli kwotę środkową, która oznacza, ile maksymalnie zarabia biedniejsza połowa Polski – ok. 2000 zł netto. Proponuję utrzymać za to rodzinę, zdecydować się na dziecko. Wtedy być może odpowiedź na pytanie, czy becikowe i zasiłki dla rodziców to populizm, uległaby zmianie.
Teza, że Polacy powinni się cieszyć jak mało kto, a jak mało kto są wkurzeni, przedziera się z łamów gazet na każdym kroku. Oczywiście padają statystyki, ale wybiórczo. Bo wzrost PKB nie mówi wszystkiego? Oczywiście jest to bardzo ważne, to dobry prognostyk na przyszłość, ale przypomina to sytuację kogoś, kto zarabia 500 zł i każe mu się cieszyć, że dostał 100 proc. podwyżki, bo nawet Solorz-Żak takiej podwyżki nigdy nie miał. Absurd. Liczy się stan aktualny, nie tylko tendencja. Liczy się siła nabywcza wszystkich Polaków, i to z osobna, a nie średnio, i to w porównaniu z Europą, a nie Bangladeszem czy Wietnamem.
Szanowni nierozumiejący Polaków komentatorzy niech sobie wyobrażą, że nagle w sytuacji Polaków znaleźli się Francuzi czy Anglicy albo Hiszpanie czy Grecy. Zresztą takiej sytuacji w tych dwóch ostatnich krajach nie trzeba sobie wyobrażać, tam już nastąpiła i natychmiast doszło lub za chwilę dojdzie do istnej rewolucji i zamieszek na masową skalę. Polacy są naprawdę spokojnie znoszącym wszelkie trudy narodem, dla mnie aż nazbyt spokojnie. Powtarzam, dobrobyt należy mierzyć sytuacją każdego Polaka, a nie uśrednionymi statystykami, bo te nawet przy złej sytuacji większości, a dobrej mniejszości mieszkańców naszego kraju będą wskazywały, że jest wszystko w porządku. Wybudowanie jednego jachtu w Afryce daje większy wzrost PKB niż wyprodukowanie setek tysięcy bochenków chleba. W statystykach (tych, których tak chętnie używa władza) lepiej będzie wyglądała produkcja jachtów, jednak nie trzeba chyba nawet zadawać pytania, co będzie lepsze dla głodujących mieszkańców.
Oponenci mojej tezy zapytają pewnie: a dlaczego należy pomagać biednym, a nie bogatym, skoro to ci drudzy są bardziej przedsiębiorczy, i tutaj cała litania zalet, które rzekomo mają ludzie z zasobnymi portfelami, a które to sprawiają, że to im należy się wsparcie w postaci na przykład ulg podatkowych. Nie są to dwie równorzędne grupy, z których jedna jest, potocznie mówiąc, fajniejsza. One się czymś różnią, konkretnie sytuacją materialną, co oczywiste. To pytanie brzmi tak głupio jak: „dlaczego najpierw mamy leczyć chorych, a nie zdrowych albo tych z katarem?”. Niestety tak głupia debata się u nas toczy. Wiele mówi się o wspieraniu przedsiębiorców, obniżaniu podatków dla najbogatszych, natomiast nic o wsparciu dla biednych. Tym sugeruje się zmianę pracy i wzięcie kredytu, a postulaty pomocy im nazywa populizmem, do tego niebezpiecznym. Dlaczego stać nas było na zlikwidowanie górnej stawki podatkowej, na ustalenie podatku dla przedsiębiorców, nawet tych najbogatszych, na prawie tym samym poziomie, jaki płaci sprzątaczka, a nie stać nas na podniesienie kwoty wolnej od podatku? Dlaczego gdy obniża się obciążenia bogatym, mówi się, że to korzystnie wpłynie na gospodarkę, natomiast nic o tym, ile to kosztowało nasz budżet? Te wyliczenia pojawiają się dopiero wtedy, gdy mowa o pomocy dla najbiedniejszych, a przecież oni też kupują, też wsparliby tymi pieniędzmi gospodarkę, tworząc popyt. Bez popytu żaden, nawet najlepszy pomysł biznesowy nie ma racji bytu.
Piotr Ikonowicz napisał na Facebooku o tym, że jego dziecko uczą na lekcjach przedsiębiorczości, że bezrobocie to styl życia, a bezrobotni są leniwi i lubią żyć z zasiłku. Oczywiście nie podano statystyk, które mówią, że ok. 80 proc. bezrobotnych w ogóle nie ma prawa do zasiłku. Skomentował to krótko: „Wolę już lekcje religii niż lekcje pogardy”. Moje zdanie jest podobne.
Nie wierzę postępowcom, którzy pozwalają na coś takiego i w ogóle nie uważają, że powinni coś w sprawie powszechnej biedy robić. To postęp w stylu republik postradzieckich, krajów Ameryki Południowej, gdzie różnice w stanie posiadania są ogromne, bo na pewno nie jest to myślenie typowe dla zachodniej Europy czy nawet USA. Dlatego mam nadzieję, że chociaż w kwestiach ekonomicznych nowy prezydent będzie prezydentem wszystkich Polaków, a nie tylko tych najbogatszych.