Władze Turcji zapowiadają kolejne naloty na pozycje fanatyków z Państwa Islamskiego. Wczoraj tureckie samoloty zaatakowały miejsca stacjonowania radykałów po syryjskiej stronie granicy. Aresztowano też około 300 dżihadystów i kurdyjskich bojowników. Ankara zapowiada, że na tym się nie skończy i po raz pierwszy od wielu miesięcy zgodziła się na wykorzystanie przez Amerykanów swoich baz wojskowych.

Do pierwszych nalotów tureckiej armii na pozycje islamistów doszło wczoraj, ale bombardowania trwały także dzisiaj. „Zgodnie z otrzymanym rozkazem, nasze siły zbrojne zniszczyły cele związane z Państwem Islamskim, które zagrażały Turcji. Zrobiono to ze 100-procentową skutecznością” - informował premier Turcji Ahmet Davutoglu.
Według lokalnych mediów, w operację zaangażowanych jest ponad 5 tysięcy żołnierzy, a tylko dzisiaj rano w powietrze poderwały się trzy myśliwce F-16. Także nad ranem aresztowano około 300 osób, oskarżanych o powiązanie z islamistami bądź kurdyjskimi bojówkami.
Ankara ujawniła, że prezydent Turcji rozmawiał w tej sprawie z prezydentem Stanów Zjednoczonych Barackiem Obamą. Recep Erdogan zapowiedział dzisiaj, że na dotychczasowych uderzeniach się nie skończy. „To nie jest kwestia jednej nocy. Podejmiemy wszystkie niezbędne kroki dla pokoju i bezpieczeństwa kraju. Będziemy iść tą samą drogą” - mówił Erdogan.
Do tej pory Turcja nie chciała włączyć się w konflikt z Państwem Islamskim w sąsiedniej Syrii, a obecne bombardowania są pierwszymi od czasu pojawienia się fanatyków. Władze w Ankarze zapowiedziały też, że udostępnią Amerykanom swoje bazy wojskowe, by ułatwić Stanom Zjednoczonym prowadzenie nalotów na pozycje radykałów w Syrii.
Ostatnie kroki Turcji to odpowiedź na wydarzenia przy granicy turecko-syryjskiej. Fanatycy znów starają się opanować przygraniczne miasto Kobani, a w poniedziałek w zamachu w tureckim mieście Suruc zginęło ponad 30 osób. Do jego przeprowadzenia przyznało się Państwo Islamskie.