W Turcji doszło do wyborczego trzęsienia ziemi. Rządzącej niepodzielnie od trzech kadencji Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) nie udało się zdobyć większości w parlamencie, skutkiem czego do sformowania gabinetu będzie jej po raz pierwszy potrzebny koalicyjny partner. Tym samym oddala się perspektywa zmian w tureckiej konstytucji, które wprowadziłyby w kraju system prezydencki (fotel szefa państwa zajmuje lider AKP Recep Tayyip Erdogan). Wszystko dzięki kurdyjskiej partii, która odebrała głosy AKP.
Ludowej Partii Demokratycznej (HDP) udało się zdobyć ponad 13 proc. głosów, co przekłada się na 80 miejsc w jednoizbowym, 550-miejscowym parlamencie. HDP udało się przełamać ustanowiony w 1980 r. i chyba najwyższy na świecie 10-proc. próg wyborczy. Stało się to możliwe dzięki temu, że partia wyszła z „kurdyjskiego getta”. Dotychczas podobne ugrupowania otrzymywały 60–65 proc. głosów w regionach zamieszkanych przez Kurdów, ale przekładało się to na 6 proc. ogólnokrajowego poparcia.
Wcześniej kurdyjscy kandydaci obchodzili ten przepis, startując jako niezależni, co zapewniało mniejszości niewielką reprezentację opiewającą na 20–30 mandatów. Teraz HDP wystylizowała się na nowoczesną partię, akcentującą np. rolę kobiet przez wprowadzenie parytetu na listach wyborczych. Podstawą sukcesu HDP stał się silny sprzeciw wobec planu wprowadzenia przez Erdogana systemu prezydenckiego. Teraz jednak HDP musi pokazać wyborcom, że nie jest partią tylko na „nie”. Od tego pozytywnego wkładu bowiem zależy, czy zagości na tureckiej scenie politycznej na dłużej.
Rynki zareagowały na wyniki wyborów błyskawicznie. Po ogłoszeniu wstępnych wyników lira turecka straciła na wartości 5 proc., a giełdowy indeks BIST-100 spadł na otwarciu o ponad 8 proc. Biorąc pod uwagę nerwowość rynków, politycy w Ankarze powinni jak najprędzej uformować stabilny rząd.
Myliłby się jednak ten, kto uważa, że AKP poniosła w tych wyborach porażkę. Partia Erdogana zdobyła 41 proc. głosów przy 86-proc. frekwencji. To wynik, o którym może pomarzyć wiele partii rządzących w krajach z bardziej ustabilizowaną tradycją demokratyczną. Na chwilę obecną jest to jedyna prawdziwie „narodowa” partia w Turcji, mająca zwolenników w każdym zakątku kraju, nawet wśród Kurdów. W tym sensie rację ma premier Ahmet Davutoglu, komentując wynik wyborów: „AKP wciąż jest kręgosłupem Turcji”.
Ale Erdogan może na razie odłożyć na półkę marzenie o skupieniu w swoich rękach niepodzielnej władzy. AKP, nawet jeśli stworzy koalicję ze skrajnie prawicową Partią Ruchu Nacjonalistycznego (MHP), nie ma wymaganej większości dwóch trzecich do przegłosowania poprawek w konstytucji. Ma trzy piąte wymagane do ogłoszenia referendum konstytucyjnego (ostatnie miało miejsce w 2010 r.). Los takiego plebiscytu nie jest jednak pewny, a w zależności od tego, jak ułożą się rozmowy koalicyjne na linii AKP–MHP (konstytucja daje na sformowanie rządu 45 dni), politycy rządzącej partii mogą dążyć do przyspieszonych wyborów, o czym zresztą niektórzy już wspominają.
To główny powód, dla którego Ankara nie angażowała się w walkę z chcącym obalenia reżimu al-Asada Państwem Islamskim (za to umożliwiała swobodny przepływ bojowników przez granicę z Syrią, z kolei część wydobywanej przez dżihadystów ropy znajdowała nabywców w Turcji).
Konflikt ten sprawił, że niespodziewanie sojusznikami Ankary okazali się właśnie Kurdowie. Nie zmienia to jednak faktu, że Turcja alergicznie reagowała na wszelkie próby ich wzmocnienia np. wtedy, kiedy Amerykanie zdecydowali o zrzucie broni syryjskim Kurdom walczącym w Kobane. Z drugiej strony kraj współpracuje gospodarczo z irackimi Kurdami. To przez Turcję, a nie przez Irak, odbywa się transport ropy wydobywanej na należących do nich ziemiach.
Dopóki Erdogan i jego ugrupowanie będą przy władzy, nie należy się też spodziewać rychłego zbliżenia z Zachodem. Co nie znaczy, że Turcja jest antyzachodnia; Ankara stara się raczej opierać swoją politykę na zdrowym dystansie między światowymi potęgami. Przykładem chociażby plan wyposażenia kraju w energię atomową. Jedną siłownię zbudują Rosjanie, ale drugą – już konsorcjum francusko-japońskie. Ankara co prawda ostatnio zacieśniła więzy z Rosją, ale świadczy to tylko o roli, jaką Moskwa pełni w tureckiej gospodarce. Połowę zapotrzebowania na energię Turcy pokrywają właśnie tam.