W Egipcie rewolucji dokonała biedna młodzież, która nie bała się ryzyka. Młodzi Chińczycy mają za wiele do stracenia. Oni osiągnęli coś w życiu i boją się chaosu
W 2011 r. przeprowadził się pan do Egiptu, ale przez dziesięć lat był pan korespondentem „New Yorkera” w Chinach. W książkach uchwycił pan narodziny chińskiej klasy średniej.
W 1996 r. przyjechałem do Chin jako wolontariusz Korpusu Pokoju. Uczyłem angielskiego na uniwersytecie w Fulingu, moi studenci na ogół wywodzili się z biednych rodzin, z czego nie do końca zdawałem sobie wówczas sprawę. Wciąż koresponduję z kilkudziesięcioma z nich, całkiem niedawno zapytałem o to, jak zapamiętali Fuling. Jeden z nich odpisał, że mógł sobie wtedy pozwolić tylko na jeden posiłek dziennie.
Co jeszcze pan zapamiętał?
Trudno było być wówczas obcokrajowcem w Chinach. Czułem się onieśmielony, bo wokół nas zbierały się tłumy ciekawskich, chcących porozmawiać albo się przywitać. Po jakimś czasie stało się to irytujące, tym bardziej że Chińczycy czasami bywali nieprzyjemni.
Władze uczelni chciały zaimponować przybyszom z Zachodu. Pana przyjaciel miał dostać w prezencie tenis?
Uwodzili nas przez dwa miesiące. Dostawaliśmy pralki, telewizory, telefony. Potem uroczyście ogłoszono, że wybudują dla nas „tenis”, bo Adam pracował kiedyś jako instruktor. Nie miałem pojęcia, o co chodziło, ale bardzo się bałem, że dotrzymają słowa. Na szczęście nigdy nie zobaczyliśmy „tenisa”.
Uwaga przełożonych miała także mroczne oblicze. Cenzurowano pana listy. Raz, gdy rodzice przesłali panu artykuł opublikowany w „New York Timesie”, całe fragmenty zastąpiono ciągiem krzyżyków.
Z cenzurą spotkałem się, zanim zacząłem pisać, bo podręczniki były naprawdę beznadziejne. Cóż, gorzej wykształconych ludzi łatwiej przekonać, a w połowie lat 90. mniej niż 5 proc. populacji uczęszczało na uczelnie wyższe. Zresztą nawet studenci nie rozumieli podstawowych rzeczy. Pamiętam jedną z rozmów z moim nauczycielem chińskiego na temat masakry na placu Tiananmen. Zapytał, czy to prawda, że zginęli ludzie. A przecież te wydarzenia miały miejsce ledwie siedem lat wcześniej. Zresztą podczas zajęć nie mogliśmy mówić swobodnie, bo gdy powiedzieliśmy o choćby dwa słowa za dużo, zgłaszano to do administracji. Nacisk polityczny był odczuwalny, szczególnie w instytucjach edukacyjnych, najważniejszych ośrodkach indoktrynacji.
Mimo to pana studenci nie byli bezwolnymi trybikami systemu. Przedstawia ich pan jako ludzi otwartych na nowe wyzwania. Tyle ich różni od „straconego pokolenia” lat 80., które opisał reportażysta Colin Thubron w „Za murem”.
Kilka miesięcy temu przeprowadziłem niewielkie badanie. Poprosiłem moich studentów, by ocenili w skali jednego do dziesięciu nastawienie do przyszłości. „Jeden” oznaczało „bardzo pesymistyczny”, „dziesięć” – „bardzo optymistyczny". Dla trzydziestu osób, które mi odpowiedziały, średnia wyniosła 7,6 pkt. I nie wynika to z zaślepienia ideologicznego. W Chinach edukacja to ciągły proces. W Ameryce studenci z początku są niezwykle liberalni i dopiero z czasem, wraz z pieniędzmi, stają się konserwatywni. W Chinach odwrotnie: studenci są konserwatywni i patriotyczni, wierzą w to, co im się mówi. Dopiero gdy zaczynają prawdziwe życie, zaczynają kwestionować to, co usłyszeli.
Co powoduje ten proces?
Chodzi o obieg informacji. Dziś coraz trudniej go kontrolować. Chińska cenzura wciąż jest potężna, ale istnieje wiele sposobów, by ją ominąć. To duża zmiana w stosunku do lat 90. Wtedy ludzie faktycznie żyli w nieświadomości. Dziś są świadomi, rozumieją problemy wynikające z komunistycznego systemu politycznego, ale nie czują potrzeby zmiany.
Nawet pomimo licznych problemów kraju? W zachodniej prasie czytamy o trudnościach wynikających z modernizacji: zanieczyszczonym powietrzu, rosnących nierównościach, licznych protestach, korupcji...
Ludzie z wielkich miast faktycznie są bardziej niezadowoleni, bo wzbogacili się i teraz zastanawiają się, co dalej. Dlatego też elity z Pekinu i Szanghaju chętniej kwestionują system. Ale w interiorze, w Syczuanie czy Chongqingu nie da się znaleźć zarzewia buntu. To miasta boomu gospodarczego, rozwijające się i przyciągające produkcję fabryczną. Dla przykładu gdy mieszkałem w Fulingu, na tamtejszym uniwersytecie uczyło się 2 tys. studentów, dziś jest ich dziesięciokrotnie więcej. To m.in. stąd bierze się optymizm młodych ludzi, bo mają poczucie, że jeśli będą pracować ciężko, to w końcu osiągną sukces.
Czy ścieżki awansu nie są zablokowane?
Z zachodniej perspektywy może się tak wydawać. Ale Chińczycy naprawdę czują, że ich decyzje życiowe mają znaczenie. Ktoś rzeczywiście wierzy, że wyjedzie do Shenzhenu, znajdzie pracę i odmieni swój los. W Egipcie jest na odwrót. Nie znam nikogo, kto wierzyłby we własną sprawczość. Obowiązuje przekonanie, że porażka jest nieuchronna i kompletnie niezależna od tego, jak ciężko się pracuje czy studiuje.
A czy pan podziela optymizm Chińczyków?
Nie do końca. Sądzę, że nie zdają sobie sprawy z tego, ile mają problemów. Jednym z nich jest kompletna porażka w budowaniu niezależnych instytucji obywatelskich. Chińczycy nie mają zaplecza pozwalającego im na uczestnictwo w życiu politycznym, religijnym czy nawet w życiu lokalnych wspólnot. Cała sfera ważna dla żywotnych demokracji jest tam nieobecna.
Z czego to wynika?
Chodzi przede wszystkim o wszechobecną kontrolę. Nie można zbudować organizacji niezależnej od rządu, chyba że to przedsiębiorstwo. W miastach fabrykach są tylko przedsiębiorstwa, nie ma instytucji udzielających porad prawnych, związków zawodowych. Nie ma nawet niezależnych od państwa Kościołów, mimo rzeczywistego renesansu duchowości w Chinach. Dopóki nie ma niezależnych instytucji, obywatel nie może zrobić zbyt wiele. Tę samą sytuację widzę w Egipcie, według mnie był to powód klęski rewolucji. Egipcjanie nie potrafili stworzyć partii politycznych ani niezależnych instytucji.
Kolejnym wyzwaniem jest rozpad starych więzi społecznych i zastąpienie ich miejskim stylem życia. To zjawisko wydaje się dotykać w szczególności kobiet, które mam wrażenie, wzięły na siebie większą część modernizacyjnego ciężaru.
Chiny to tradycyjnie zmaskulinizowane społeczeństwo. Właściwie jedyną dobrą rzeczą, którą zrobił Mao Zedong, była częściowa poprawa sytuacji kobiet. Od lat 50. kobiety mogły swobodnie pracować. Ten postęp obserwuję zresztą do dziś, bo mam wrażenie, że obecnie status kobiet jest lepszy niż w połowie lat 80. czy nawet 90. Chodzi o to, że boom miast fabryk ma w dużej mierze kobiecą twarz. Utrzymuję kontakty z chińskimi inwestorami, którzy starają się otwierać działalność w Egipcie. Dla nich niemożność zatrudniania kobiet to największa przeszkoda. Egipcjanki nie mogą pracować poza domem, tymczasem chińscy przedsiębiorcy uważają, że kobiety są najlepszymi pracownicami. Gdy zapytałem jednego z nich, człowieka niewykształconego, co uważa za największy problem Egiptu, bez wahania odpowiedział: „Brak równości między płciami. Popatrz na mnie, zbudowałem fabrykę ze swoją żoną, pracujemy wspólnie. Codziennie przeprowadzamy inspekcje. Gdybym był Egipcjaninem, ona siedziałaby w domu”. Naturalnie Chińczycy jeszcze wiele mogliby poprawić, kierownictwo partii to sami mężczyźni, tak samo zarządy największych spółek. Ale tak samo jest przecież i w Ameryce.
A co z ich życiem prywatnym? Opisuje pan audycję radiową dla samotnych przyciągającą miliony słuchaczek z Shenzhenu.
To oznaka postępu. To, że młodzi ludzie opuścili domy, jest błogosławieństwem. W Egipcie kobietom nie pozwala się mieszkać w hotelach robotniczych. Muszą spędzać godziny w autobusach, nie mogą zostawać po godzinach. Poza tym tracą też niezależność. W Chinach jest inaczej. Jeśli ktoś podejmuje pracę, opuszcza rodzinę. Jest to dla nich bardzo ważne. Moja żona Leslie [Chang – autorka książki „Factory Girls”] zauważyła zabawną rzecz. Rady udzielane dziewczynom przez rodziców zawsze były koszmarne (śmiech). Mówili: „Jeśli znajdziesz pracę, nie zmieniaj jej”. A to przecież najgorsze, co można zrobić.
Dlaczego?
Bo gdy dziewczyna zmienia pracę, to zazwyczaj na lepszą. Uważam, że Chinom, w szczególności Chinkom, właśnie tego było trzeba: ucieczki od rodziny i od tradycji. W końcu w tradycyjnych społeczeństwach kobiety cierpią bardziej. To, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwudziestu lat, to prawdziwa rewolucja społeczna. Także w sferze miłosnej. Dla przykładu młodzi ludzie sami sobie wybierają partnerów, a przecież jeszcze niedawno decydowali o tym rodzice.
Pana pierwsi uczniowie z trudem podejmowali decyzję o wyprowadzce. W 1996 r. opuszczenie rodzinnej wsi czy miasteczka wymagało sporej odwagi.
Dla nich to było tym trudniejsze, że rząd gwarantował im posadę nauczyciela i darmowe studia. Kłopot w tym, że to władza wyznaczała miejsce pracy. Ceną jego nieprzyjęcia była wysoka grzywna. W kolejnym roku system się zmienił. Druga grupa studentów samodzielnie płaciła czesne i musiała szukać pracy na własną rękę. Zaledwie w ciągu roku młodzi ludzie przeszli od komunizmu i zaplanowanego życia do kapitalizmu i niezależnego decydowania o sobie. Jako wykładowca nie zdawałem sobie sprawy ze znaczenia tej zmiany. Teraz widzę, że ta generacja została obarczona wielkim ciężarem. Niesienie go nie przyszło im łatwo, ci ludzie nie mieli na przykład pojęcia, jak znaleźć pracę. Ale moim studentom, którzy wyjechali do Shenzhenu, Wenzhou czy Tybetu, powiodło się w życiu. Niemal wszyscy mają samochód i własne mieszkanie, ich pensje są o wiele wyższe niż średnia krajowa, ale i tak mówią o sobie jak o klasie niższej. Jednak to się zmienia, a masowy awans do klasy średniej to przyszłość tego kraju, być może nawet coś, co umożliwi zmianę polityczną. Właśnie tego brakuje mi w Egipcie. Przecież arabskiej wiośnie przewodziły elity, równie szacowne, co nieliczne. W końcu gdy ich energia się wyczerpała, tempo rewolucji spadło. Zabrakło paliwa, jakim dla zmiany jest klasa średnia. Bez niej pomyślna transformacja jest niemożliwa.
Większość pana studentów ma własne mieszkanie. Czy to duży wydatek?
W dużych miastach tak, ale w mniejszych można już sobie na to pozwolić.
Ceny spadły z powodu kryzysu?
Też, ale podstawową przyczyną jest przegrzanie rynku. Chińczycy budowali zbyt dużo. Chodzi o to, że sektor nieruchomości jest najważniejszym źródłem przychodu miast. Im więcej nowych bloków, tym więcej pieniędzy wpływało do miejskich kas. To problem strukturalny, bo w Chinach miasta praktycznie nie uzyskują pieniędzy z podatków. Chińczycy nie płacą podatku od nieruchomości. Duża część populacji unika też płacenia podatku dochodowego. To wyzwanie na przyszłość. Miasta muszą znaleźć sobie inne źródła przychodu niż sprzedaż gruntów pod zabudowę. Teraz wygląda to tak, że władze miejskie przejmują grunty rolnicze i przekształcają je w działki budowlane. Mogą tak zrobić, bo wedle litery prawa rolnik nie posiada ziemi na własność. System funkcjonuje w gruncie rzeczy dzięki wykorzystywaniu mieszkańców wsi. Ale jego zmiana wymagałaby odważnych decyzji politycznych, nie widzę nikogo, kto mógłby je podjąć.
Obecne władze są o wiele bardziej zainteresowane walką z korupcją.
To bezcelowe, bo chińska korupcja jest funkcjonalna. W miastach fabrykach wszyscy wiedzą, ile należy zapłacić urzędnikowi czy przełożonemu, by załatwić jakąś sprawę. Ta uregulowana korupcja różni się znacząco od tej znanej choćby z Nigerii. Aresztowania i procesy wytaczane wysoko postawionym partyjnym notablom może i sprawią satysfakcję Chińczykom, ale kampania antykorupcyjna szefa państwa Xi Jinpinga w gruncie rzeczy jest naskórkowa.
Największym problemem pozostaje więc system polityczny?
Tak, ale na razie nie widzę możliwości zmiany. Częściowo dlatego, że Chinom brakuje demokratycznych fundamentów czy zachodniej tradycji oświeceniowej. Dlatego one swoją transformację zaczynają z zupełnie innego punktu niż choćby kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Ale nie zgadzam się z opiniami, że Chińczycy nie rozumieją demokracji i z tego powodu nigdy nie wprowadzą jej w życie. To nieprawda. Z pewnością zmiana systemu politycznego wywołałaby jakieś nowe problemy, ale mam wrażenie, że mieszkańcy Chin nie są na nie gotowi.
Pytanie, kto miałby rozpocząć ten proces. Bo przecież nie nieobecni w zbiorowej świadomości opozycjoniści demokratyczni.
Ai Weiwei jest nieznany w Chinach. Zresztą jeśli już nawet ktoś o nim słyszał, z reguły nie poważa jego opinii i działań. „Po co to robisz? Po co wprowadzasz zamieszanie?” – to zwyczajowe pytania zadawane opozycjonistom. Wielu moich chińskich rozmówców twierdziło, że w kraju jest zbyt wielu głupców, by demokracja się sprawdziła. Sądzą, że silna władza jest lepsza. Może coś jest na rzeczy, bo sprawny rząd jest lepszy niż chaos. Ale oni mają sprawny rząd od lat. Szkoda, że nie wierzą w zmianę. Sytuacja jest tym trudniejsza, że nowo powstała klasa średnia ma wiele do stracenia, ludzie, którzy osiągnęli coś w życiu, boją się chaosu. Dla porównania młodzi Egipcjanie nie mieli szans na dobrze płatną pracę czy porządną edukację – szkoły są tutaj tak słabe, że nawet nie warto chodzić na zajęcia – więc perspektywa walki z policją wydawała im się być atrakcyjna. Problem w tym, że gdy obalili już rządy Mubaraka, nie potrafili stworzyć nic nowego. Desperacja wystarczyła, by obalić rząd, ale już nie by na tej ruinie budować nowe życie. Chińczycy potrafiliby coś stworzyć, ale brakuje im tego impulsu potrzebnego do obalenia systemu.
Czy jednak Chińczycy się nie buntują? Ponoć codziennie dochodzi tam do 500 protestów.
Należałoby zapytać, w jakiej sprawie i kto się buntuje. Najczęściej te demonstracje dotyczą spraw lokalnych, np. korupcji. A przecież od protestów w Jieyangu partia się nie zmieni. Poza tym z reguły uczestniczą w nich starsi ludzie, choćby emeryci pozostawieni samym sobie. W Egipcie rewolucję przeprowadzono siłami młodych, niestroniących od podejmowania ryzyka. Młodzi Chińczycy są zbyt zajęci i mają zbyt wiele możliwości. Dlatego gdybym miał obstawiać, powiedziałbym, że w Chinach zmiana przyjdzie od góry, tak jak w Tajwanie czy Korei Południowej, być może po jakiejś nasilonej fali protestów. W społeczeństwie tego typu nie ma co liczyć na oddolną rewolucję.
To, co pan mówi, jest bardzo ciekawe, bo Chińczycy już nieraz pokazali, że są w stanie reformować się poprzez decyzje elit. Ale też chyba nie ma co liczyć, że zmianę zapoczątkują ludzie obecnie sprawujący władzę.
Wydaje mi się, że będą to dzisiejsi czterdziestolatkowie i pięćdziesięciolatkowie, którzy dorastali w czasie reform gospodarczych Denga. Oni nie są skażeni przez rewolucję kulturalną czy wielki skok, cechuje ich większa otwartość na świat. Za dziesięć lat zobaczymy, czy miałem rację.