Nauka może doskonale zdobyć sobie ten sam autorytet co religia, a wówczas znajdzie taki sam posłuch, z jakim ludzie przyjmowali nakazy religijne – pisał Bertrand Russell
O tym, że ślepa wiara, iż zagłada czeka tuż za progiem, bywa niebezpieczniejsza od samego zagrożenia.
O tym, że ślepa wiara, iż zagłada czeka tuż za progiem, bywa niebezpieczniejsza od samego zagrożenia.
Po śmierci Chrystusa przez kolejne stulecia chrześcijanie czekali na rychły koniec świata, który obiecywali pierwsi apostołowie. Jednak apokalipsa uparcie nie nadchodziła. Z czasem wiara w religijne dogmaty osłabła. Prawdziwą rewolucję przyniosło ze sobą oświecenie. Zrodzona pod hasłami wyzwolenia rozumu z więzów religii epoka, którą stworzyły osiągnięcia takich gigantów umysłu, jak Newton czy Leibniz, odmieniła Europę. W krajach protestanckich Kościoły dużo słabsze od katolickiego straciły wpływ na naukowców. Ślepą wiarę w rzeczy nadprzyrodzone zastąpiły empiryczne doświadczenia. A uczeni bardzo szybko przejęli rolę wszechwiedzących kapłanów. Zwykli ludzie zaś, jak stulecia wcześniej, aplikowane im teorie przyjmowali niczym tezy teologiczne. Biorąc wszystko na wiarę, bez pytania o przekonujące dowody. Zdając się na odpowiedzialność naukowych autorytetów. Uczeni tymczasem, równie chętnie jak niegdyś biblijni prorocy, zaczęli wieszczyć rychłe nadejście zagłady.
Świat bez żywności
Kiedy wykształceni Europejczycy zachwycali się nowymi teoriami naukowymi, Irlandczycy płodzili dzieci. Na niewielkiej wyspie, leżącej niemal poza granicami Starego Kontynentu, pod koniec XVIII w. doliczono się jakichś 3 mln mieszkańców. Spis powszechny z 1821 r. wykazał już 6,8 mln, a ten z 1841 r. aż 8,75 mln ludzi. W zaledwie 60 lat liczba Irlandczyków wzrosła o 300 proc. Tę eksplozję demograficzną śledził z niepokojem anglikański duchowny Thomas Robert Malthus. Jego lęki nie brały się z tego, że Irlandczycy byli katolikami, niechętnie nastawionymi wobec brytyjskich okupantów. Dla Malthusa ważniejszą sprawę stanowiło to, czy w realnym życiu nastąpi weryfikacja jego teorii ekonomicznej. Kapłanem został bowiem przez przypadek. Jako najmłodszy syn w rodzinie, zgodnie ze średniowiecznym zwyczajem, musiał trafić do stanu duchownego. Ale Malthusa dużo bardziej interesowała ekonomia, a zwłaszcza teorie Adama Smitha. Przy czym – w przeciwieństwie do ojca gospodarczego liberalizmu – swoją uwagę skupił nie na bogactwie narodów, lecz ich nędzy. Dogłębne studia nad jej przyczyną doprowadziły go do wniosku, że masy mieszkańców Wielkiej Brytanii cierpią biedę głównie dlatego, iż jest ich za dużo. Wcześniej epidemie i liczne wojny sukcesywnie ograniczały wzrost populacji. Ale początek rewolucji przemysłowej przyniósł rewolucję demograficzną. W ciągu stulecia liczba Anglików się podwoiła, Irlandczyków przybyło prawie czterokrotnie. W przeludnionych miastach bezrobocie, nędza i żebractwo stały się codziennością.
I oto nagle w 1798 r. ukazała się drukiem książka „An Essay on the Principle of Population” („Prawo ludności”) autorstwa niejakiego Josepha Johnsona. Wzbudziła ona tak wielki oddźwięk, że wszczęto poszukiwania autora. Gdy ustalono, że napisał ją Malthus, natychmiast okrzyknięto go następcą wielkiego Adama Smitha.
„Ludność – w razie braku przeszkód – wzrasta w postępie geometrycznym. Środki utrzymania wzrastają jedynie w postępie arytmetycznym. Słaba choć znajomość arytmetyki wystarcza do stwierdzenia niesłychanej siły pierwszego czynnika w stosunku do drugiego” – oznajmiał na początku dzieła autor. Nie pozostawiał też swym czytelnikom zbyt wiele nadziei na przyszłość, bo choć cywilizacja poczyniła ogromne postępy, to ludzie ciągle pozostawali tacy sami. „Nie można żadną miarą stwierdzić osłabienia namiętności, panującej pomiędzy osobami różnej płci, ona panuje, zdaje się, z taką samą siłą, z jaką istniała przed dwoma lub czterema tysiącami lat” – ubolewał duchowny. Obywatele więc, gdy dawano im ku temu warunki, mnożyli się na potęgę, a zwłaszcza ci najbiedniejsi. Aż krzywe wzrostu liczby ludności i produkcji rolnej się przecinały. Wtedy nadchodziła nieuchronna katastrofa – klęska głodu, połączona z wojną lub jeszcze jakąś epidemią. Rzecz nie byłaby tak niepokojąca, gdyby nie fakt, że przed ogłoszeniem teorii Malthusa następował sukcesywny wzrost ludności na terenie całej Europy. Logiczny wniosek z tego wynikający mógł być tylko jeden: gdy tym razem krzywe się przetną, nastąpi rzeź, jakiej świat nie widział. Zaniepokojony rząd Wielkiej Brytanii już w 1800 r. na mocy przyjętego w Izbie Gmin Census Act wprowadził powszechny spis ludności, aby monitorować sytuację. Wszczęto też pierwsze publiczne debaty, jak ograniczyć mnożenie się biedoty. Sam Malthus, gdy został profesorem ekonomii politycznej w kolegium Kompanii Indyjskiej w Haileybury, zalecał nieingerowanie w procesy samoregulacyjne. Mając na myśli lokalne epidemie, klęski głodu oraz samą nędzę, prowadzącą do wysokiej śmiertelności dzieci i krótkiego życia ich rodziców. Wedle jego ekonomicznych wyliczeń egalitaryzm nie leżał w interesie społeczeństwa, zanadto sprawiedliwy podział dochodów eliminował bowiem hamulce tempa rozmnażania. Socjalizm musiał więc prowadzić do katastrofalnego przeludnienia, zakończonego upadkiem cywilizacji.
Tymczasem, wbrew temu, co twierdził anglikański duchowny, Irlandczycy mnożyli się jak króliki i nic złego ich nie spotykało. Wszystko dlatego, że wyspa stała się spichrzem Zjednoczonego Królestwa. Wielkie posiadłości ziemskie, znajdujące się w rękach Anglików, produkowały zboże i wołowinę na eksport. Pracujący w nich miejscowi żywili się zaś głównie uprawianymi na przydomowych poletkach ziemniakami. I to ich zgubiło. Dekadę po śmierci Malthusa w 1845 r. Zieloną Wyspę nawiedziła ziemniaczana zaraza. Początkowo premier Robert Peel zareagował tak, jak powinien postąpić szef rządu w obliczu zagrożenia. Wyasygnował 100 tys. funtów z budżetu na zakup mąki kukurydzianej w USA, nakazał tworzenie magazynów z rezerwami żywności w Irlandii, zaczął dążyć do zniesienia wysokich ceł nakładanych na zboże z importu. Dzięki temu pierwszy rok epidemii Irlandczycy przetrwali bez problemu. Ale wieści z Zielonej Wyspy doprowadziły w Londynie Izbę Gmin do stanu wrzenia. Zwolennicy maltuzjanizmu obecni byli wśród wszystkich stronnictw politycznych. Ich guru już nie żył, ale oni widzieli, jak nieoświecony premier niweczy możliwość dokonania się aktu naturalnej samoregulacji (zwłaszcza że dotykał on skłonnych do buntu katolików). Po wielkiej awanturze wśród torysów doszło do rozłamu i rząd Peela upadł. Następnie opozycyjna partia wigów z radością poparła wniosek, że o losie Irlandczyków powinny zdecydować prawa natury. Małą wyspę odcięto od wszelkiej pomocy. Mimo to wielkie latyfundia nadal produkowały tam tyle zboża, że mogło się nim wyżywić więcej niż 9 mln ludzi. Lecz trafiało ono pod strażą wojska na statki, a potem sprzedawano je na światowym rynku.
Odcięci od swych najżyźniejszych ziem i pozbawieni ziemniaków Irlandczycy zaczęli masowo głodować. W ciągu roku umarło ok. 1,5 mln ludzi. Drugie tyle uciekło do USA. Wprawdzie głosili oni przy każdej okazji, że Anglicy i rząd lorda Johna Russella z premedytacją zagłodzili cały kraj, lecz nikt nie dawał temu wiary. Przecież Irlandia stanowiła namacalny dowód, że Robert Malthus był genialnym uczonym i wizjonerem. Notabene przez ostatnie 200 lat, za sprawą postępu technologicznego, wzrost produkcji żywności z naddatkiem wyprzedza globalny przyrost naturalny. Ale ten szczegół dostrzeżono dopiero pod koniec XX w., zdecydowanie za późno dla milionów ofiar różnych odmian maltuzjanizmu.
Świat bez rozumu
Młody Karol Darwin zanotował, że rewolucyjne dzieło Malthusa zaczął czytać z początkiem września 1838 r. Irlandczycy jeszcze żyli sobie w błogiej nieświadomości nadciągającej zagłady, a słowo ewolucja nie budziło żadnych emocji, bo oznaczało po prostu postęp. Tezy duchownego podobały się Darwinowi ze względu na ich jasność i logiczność. Szczególnie zwrócił uwagę na fragmenty odnoszące się do trwającej w naturze nieustannej walki o przetrwanie, prowadzonej zarówno w obrębie jednego gatunku, jak i między gatunkami. Ta myśl miała go już nigdy nie opuścić. Tuż przed opublikowaniem w listopadzie 1859 r. dzieła życia „O powstawaniu gatunków” w liście do prowadzącego podobne badania przyrodnika Alfreda Wallace’a przypomniał o ich mentorze. „Miałeś rację. Doszedłem do wniosku, że selekcja była podstawą zmiany dla udomowionych zwierząt produkcyjnych, tak jak podpowiadał Malthus” – zaznaczał. Sformułowana przez Darwina teoria ewolucji tłumaczyła przemiany zachodzące w przyrodzie. Osobniki lepiej przystosowane miały większe szanse na spłodzenie potomstwa i przekazanie mu swoich cech. Dzięki temu najbardziej użyteczne geny zaczynały dominować w kolejnych pokoleniach. Gatunki ewoluowały stopniowo, dostosowując się do zmian środowiskowych. Największe wrzenie wśród opinii publicznej wywołało to, że Darwin teorią ewolucji objął też człowieka, wyszukując przodków gatunku homo sapiens w świecie zwierzęcym. W ten sposób zupełnie podważał dotychczasowe prawdy o początkach ludzkiego rodzaju, głoszone przez różne religie.
Toczony przez dekady spór jak żaden inny zlaicyzował zachodnią cywilizację, aczkolwiek zupełnie nie uodpornił jej na wiarę w zagładę. Tym razem stare lęki ubrał w nową formę sir Francis Galton. Kuzyn wielkiego Darwina wyciągnął z teorii ewolucji jak najbardziej logiczne wnioski. Skoro zasada selekcji naturalnej chroni świat zwierzęcy przed degeneracją, to co może się stać z ludzką cywilizacją w dłuższym odstępie czasu, gdy za sprawą osiągnięć nauki odrzuci ona naturalne prawa? A przecież już Malthus dostrzegł, że najbardziej mnożą się ograniczeni umysłowo biedacy. Natomiast bogaci i wykształceni zwykle płodzą znikomą liczbę dzieci. Galton uznał, że nowoczesne państwa, po wyeliminowaniu mechanizmu naturalnej selekcji, chcąc przetrwać, muszą stworzyć prawa promujące „eugenes” (z greckiego „dobrze urodzonych”). Czyli posiadanie potomstwa przez najlepszych przedstawicieli społeczeństwa.
Pierwsza tą obsesją zaraziła się Francja, i to mimo tego, że kraj ten zupełnie przeczył wyliczeniom Malthusa. Pod koniec XIX w. wraz ze wzrostem zamożności Francuzi coraz mniej chętnie decydowali się na dzieci. Zaczęto wręcz mówić o „pokoleniu jedynaków”. Wielodzietne rodziny zdarzały się głównie wśród najbiedniejszych, alkoholików lub upośledzonych umysłowo. W mniejszej skali podobne tendencje nasilały się w Anglii oraz Niemczech. Przy czym tych ostatnich najbardziej niepokoiła płodność zamieszkujących wschodnie rubieże II Rzeszy ludów. „Polacy, Węgrzy, Rosjanie, południowi Słowianie – narodowości z silnie azjatyckimi cechami – mają ekstremalnie wysoki wskaźnik urodzeń, który sprawia, że są wszędzie i z powodzeniem przesuwają się ku zachodowi” – ostrzegał przed nadciągającą zagładą cywilizacji Zachodu pionier niemieckiej eugeniki Alfred Ploetz. Jego zdaniem „podludzie” nie mieli dość zdolności, by działać twórczo, ale potrafili zniszczyć wartościowe dzieła rasy nordyckiej. Wspólne lęki zjednoczyły elity cywilizowanego świata. Na pierwszy międzynarodowy Kongres Eugeniczny w 1912 r. przyjechało do Londynu ponad 300 polityków i uczonych. Obradom przewodniczył syn twórcy teorii ewolucji Leonard Darwin. Furorę zaś zrobił przybyły z USA prezydent Uniwersytetu Stanforda profesor David Starr Jordan.
„Zwycięstwo najsilniejszych w walce o przeżycie jest główną przyczyną postępu” – ogłosił profesor Jordan, wskazując, że za sprawą filantropii, opiekuńczości państwa i ubezpieczeń społecznych ludzie upośledzeni umysłowo lub fizycznie mnożą się w najlepsze, wypierając ze społeczeństwa jednostki wartościowe. Na widowni z uwagą słuchali: pierwszy lord admiralicji Zjednoczonego Królestwa Winston Churchill, wynalazca telefonu Aleksander Graham Bell, sławny psychiatra August Forel i antropolog Alfredo Niceforo. Niedługo potem rząd Herberta Asquitha wniósł na forum parlamentu projekt ustawy ograniczającej rozrodczość osób uznanych za niepełnosprawne umysłowo. O zakwalifikowaniu do tej kategorii obywatela decydowaliby urzędnicy państwowi. Szczęściem dla Brytyjczyków ceniący swobody obywatelskie deputowani utrącili rządową inicjatywę.
Zupełnie inaczej sprawy potoczyły się w USA, gdzie kolejne stany sukcesywnie wprowadzały przymusową sterylizację ludzi niedorozwiniętych umysłowo. Po nich zajęto się: włóczęgami, bezdomnymi, prostytutkami, a nawet chorymi na epilepsję. Wreszcie na wszelki wypadek sterylizowano też dzieci osób niedorozwiniętych umysłowo. Co wywołało początkowo pewne wątpliwości i sprawa, czy poddać takiemu zabiegowi małą dziewczynkę, niejaką Carrie Buck, trafiła aż do Sądu Najwyższego USA. W maju 1927 r. orzekł on, że wysterylizowanie córki niedorozwiniętej umysłowo kobiety, czego domagały się władze stanu Wirginia, nie naruszyło konstytucji. „Trzy pokolenia imbecyli to wystarczający powód, aby orzec sterylizację” – napisał w uzasadnieniu wyroku sędzia Sądu Najwyższego USA Olivier Wendell Holmes Jr. Walka o przetrwanie cywilizacji była ważniejsza od pojedynczych ofiar. Nawet jeśli potem okazało się, że Carrie Buck jest całkowicie normalną dziewczynką, która znakomicie uczyła się w szkole.
Wątpliwości nie miewał też Adolf Hitler, gdy w grę wchodziło ocalenie rasy aryjskiej przed nadciągającą degeneracją. Zaraz po objęciu urzędu kanclerza wprowadził w lipcu 1933 r. Prawo o zapobieganiu narodzin potomstwa dziedzicznie obciążonego, umożliwiające powstanie 200 sądów eugenicznych. Decydowały one o tym, kogo przymusowo wysterylizować. Jednak gdy Niemcy wzięli się do dzieła, szybko uznali, że sterylizacja to zbyt mało, choć aplikowano ją każdemu potencjalnemu nosicielowi choroby dziedzicznej oraz alkoholikom. Przedsięwzięto więc w 1939 r. na polecenie Hitlera akcję T4, podczas której poddano eutanazji prawie 100 tys. ludzi opóźnionych w rozwoju umysłowym, ale też przewlekle chorych i niepełnosprawnych. Taki nieprzewidywalny efekt dała kompilacja naukowych teorii: Malthusa, Darwina i Galtona, przetworzonych w umyśle szalonego polityka. W kolejce zaś czekały miliony Żydów i Słowian także zagrażających swą chucią zachodniej cywilizacji.
Świat bez surowców
Rzeź, jaką nazistowskie Niemcy urządziły w Europie, sprawiła, że eugenika została po II wojnie światowej wyklęta. Aczkolwiek w wielu krajach nie przeszkadzało to w przymusowym sterylizowaniu ludzi uznanych za chorych psychicznie (np. w Szwecji proceder ten trwał nieprzerwanie do lat 80.). Choć przecież niektórzy wybitni uczeni zaczęli podkreślać, jak niebezpieczna może być ślepa wiara w naukowe teorie. Sławny matematyk i filozof Bertrand Russell ostrzegał nawet, że: „nauka może doskonale zdobyć sobie ten sam autorytet co religia, a wówczas znajdzie taki sam posłuch, z jakim ludzie przyjmowali nakazy religijne”. Mając na myśli fanatyczną i bezkrytyczną wiarę w tezy trudne do zweryfikowania. Tymczasem jego obawy okazały się całkiem zasadne. Stare teorie Malthusa odżywały wraz z gwałtownym wzrostem populacji ludzkiej. Wystarczyły trzy dekady, aby ludność świata powiększyła się z dwóch do czterech miliardów. Znów zaczęto obawiać się głodu i wojen, będących efektem braków żywności. „Jeśli w ciągu najbliższego dziesięciolecia nie zorganizuje się współdziałania na skalę światową, to obawiam się, że wspomniane przeze mnie problemy osiągną tak zatrważające rozmiary, że ich opanowanie nie będzie już w naszej mocy” – ostrzegał w 1969 r. w swoim wystąpieniu sekretarz generalny ONZ Sithu U Thant.
Tymczasem neomaltuzjaniści dostrzegli jeszcze jedno zagrożenie, zwiastujące nieuchronną zagładę cywilizacji. I wcale nie chodziło im o wojnę atomową. Wszystko zaczęło się pod koniec marca 1968 r. od konferencji naukowej w Rzymie, zasponsorowanej przez właścicieli koncernu Fiat. Fundacja rodziny Agnelli zaprosiła specjalistów od demografii, polityków, ekonomistów, socjologów, żeby opracowali raport na temat zagrożeń, jakie niesie ze sobą eksplozja demograficzna. Ale po 30 dniach dyskusji nie udało im się wydać wspólnego dokumentu. Wówczas przemysłowiec Aurelio Peccei zabrał pięciu naukowców do swojego domu, gdzie postanowili, że założą stowarzyszenie o skromnej nazwie Klub Rzymski. Pod wodzą szkockiego chemika Aleksandra Kinga opracowali oni wykaz, w jakim czasie, z powodu wzrastającej konsumpcji, wyczerpią się kluczowe surowce. W opublikowanym w 1972 r. raporcie „Granice wzrostu” prognozowano, powołując się na skomplikowane modele matematyczne, że światowe zasoby srebra znikną do roku 1987. Rok później miało zabraknąć cyny, a za kolejne dwa lata ropy i gazu ziemnego. Koniec cywilizacji nastąpiłby więc w 1991 r. Co i tak uznawano za założenie bardzo optymistyczne. Przetłumaczony na 30 języków raport Klubu Rzymskiego sprzedał się w 12 mln egzemplarzy. Stał się bestsellerem i jedną z najchętniej czytanych prac naukowych w dziejach. „Gdybym miał w jednym zdaniu zdefiniować, jaki cel ma nasz klub, powiedziałbym, że jest nim rebelia przeciwko samobójczej ignorancji naszego gatunku” – przekazał dziennikarzom Aurelio Peccei.
Podobnie jak niegdyś dzieło Malthusa apokaliptyczna prognoza wywarła olbrzymi wpływ na sposób myślenia rządzących elit. Tym bardziej że wkrótce Arabowie zaserwowali zachodniemu światu pierwszy kryzys naftowy. Ale podjęcie walki z konsumpcjonizmem w państwach, których rozwój ekonomiczny opierał się przede wszystkim na konsumpcji ich obywateli, okazywało się niezwykle trudne. W efekcie kraje Zachodu wolały zadbać o to, by ograniczyć przyrost naturalny w Trzecim Świecie. Tym razem jednak unikano ludobójstwa, skupiając się na propagowaniu antykoncepcji, sterylizacji i aborcji. Zaczęto też promować wykorzystanie odnawialnych źródeł energii, co nie było łatwe ze względów finansowych. Ta uzyskiwana z ropy, węgla lub gazu okazywała się po prostu tańsza niż z elektrowni wiatrowych lub słonecznych.
Klub Rzymski popełnił też błąd, którego wystrzegali się twórcy wcześniejszych naukowych przepowiedni. Określił zbyt bliskie granice czasowe. Zbliżano się do nich szybko, a surowce nadal nie chciały się skończyć. Na szczęście zaobserwowano ocieplenie klimatu. Dzięki niemu zmiany zainicjowane przez „Granice wzrostu” zyskały nowy impuls. Pierwszymi ofiarami walki krajów Zachodu z globalnym ociepleniem jak zwykle padli najsłabsi. Na początku XXI w. państwa wysokorozwinięte i wielkie korporacje zaczęły inwestować w produkcję biopaliw, co doprowadziło do skokowego wzrostu cen żywności, ponieważ żyzne ziemie w krajach Trzeciego Świata wykupiono pod uprawy energetyczne. Na paliwa przerabiano też coraz więcej plonów i w ten sposób zainicjowano nowe klęski głodu. Co ciekawe, silniki zasilane mieszankami z biopaliw wydzielały więcej CO2 niż podczas spalania analogicznych ilości zwyczajnej benzyny. Szczęściem dla ubogich światowy kryzys zahamował rozwój tego procederu. Wszystko jednak wskazuje na to, że walka z globalnym ociepleniem dopiero się rozkręca. A że ma ono przynieść krach naszej cywilizacji, należy oczekiwać, iż znów w pewnym momencie nieuchronnie pojawią się ofiary. Zwłaszcza jeśli strach przed zagładą tak opanuje ludzkie umysły, że urośnie ona do rangi największego z realnych zagrożeń.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama