Oczywiście, wiele rzeczy najważniejszych na ten temat powiedział Ortega y Gasset w „Buncie mas”. Jednak oglądając przebieg, styl, zachowania kandydatów, ich słowa, frazeologię i – na końcu – rozważając treść ich wypowiedzi, bo programów nie mają, widzimy, że wszystko jest na sprzedaż dla mas. Zapewne to jest los współczesnych kiepskich demokracji, ale wiemy to o Polsce, bo nie przyglądamy się tak szczegółowo wyborom prezydenckim we Francji czy w Ameryce.
Wszędzie chleb i sól, wspólne grille, słowa bez pokrycia, obietnice bez sensu. To już wiadomo. Dlaczego tak jest i czy tak być musi? Nie musi, ale jest dlatego, że kandydaci na prezydenta – nie wypada wobec nich używać poważnego słowa „politycy” – adresują się wyłącznie do masy. Adresatem przecież jest ten, kto jest przedmiotem badań opinii publicznej. Zaś opinia publiczna to nie poglądy jednostek, lecz zbiorowiska, masy. Masa nie jest tu pojęciem pejoratywnym, masa to stan rzeczy społecznej. A skoro mamy masę, to trzeba mówić jak do masy. Ortega pisze na temat mówiących [1920 rok]: „Dla chwili obecnej charakterystyczne jest to, że umysły przeciętne i banalne, wiedząc o swojej przeciętności i banalności, mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi i banalnymi i do narzucania tych cech wszystkim innym”.
Zgadzam się z Ortegą, ale nie zgadzam się z poglądem, że polskie społeczeństwo to masa, czyli tłum niezróżnicowanych idiotów. Zaiste, kiedy spojrzymy na spotkania z kandydatami na prezydenta, kiedy patrzymy, jak niewdzięcznie się wdzięczą, jak opowiadają dowcipy (Boże, ratuj!), jak śpiewają sami lub z chórkiem ludowym, jak ich zwolennicy w internecie piszą brzydkie i straszne wyrazy po wiele razy – musimy zdecydować. Kto tu skretyniał – ci, co ich słuchają, czy sami kandydaci. A może nikt?
Może nikt, bo ludzie udają masę, a kandydaci udają polityków demokratycznych zwracających się do wszystkich obywateli i nigdy by się nie przyznali, że adresują się do masy. Na tle domniemania, że społeczeństwo to masa, zrodziła się gra, której reguły znają obie strony. Jak to bywa, gra w kolejnych wydaniach jest coraz bardziej nudna i prymitywna. Ludzie „banalni i przeciętni” usiłują nas rozerwać, a my, publicyści, politycy i zwyczajni obywatele – udajemy, że nas to ciekawi. Tylko z wyborów na wybory jest gorzej. Oni są bardziej przeciętni, my udajemy coraz głupszych, chociaż chętnie – jak by się dało – przegonilibyśmy chociaż dziesięciu z jedenastu.
Takie wybory są ogromnie szkodliwe, bowiem stanowią poniżenie już poniżanej demokracji. Przecież – jeżeli pominiemy ogólniki nie do zweryfikowania – żaden umiarkowanie inteligentny człowiek nie może uznać za rozumne niczego, co mówią kandydaci. Ale ponieważ rozumni ludzie zostali wykluczeni, gdyż w grze uczestniczy masa, więc można mówić cokolwiek. Nawet wypowiedzi, które w normalnym trybie byłyby kwalifikowane jako zdrada czy jako podlegające przepisom prawa dotyczącym nienawiści rasowej – przechodzą bez większego echa. Bo to jest święto, wielka narodowa gra, w której nie uczestniczą ludzie myślący, jakich mamy dostatek, lecz masa, która nie ma zdania, bo z założenia go mieć nie może.
Pozostaje jedno tylko pytanie: jak w takiej sytuacji dokonać wyboru? Gdyby przyjąć, że nie jesteśmy obywatelami, tylko masą – w zasadzie byłoby wszystko jedno. Za uczestnictwo w grze kretynów musimy zapłacić, i to sowicie. Nie mamy prawa sprzeciwu. Sami zgodziliśmy się na takie warunki. Co więc czynić? Pójść z psem na spacer i pomyśleć: a gdybym nie był członkiem masy, tylko człowiekiem, to jak bym zagłosował. A więc pójdę i zagłosuję. ©?