Zpewnym zdumieniem zdałem sobie ostatnio sprawę z tego, że nikt nie komentuje wypowiedzi hierarchów polskiego Kościoła, chyba że w celu radykalnej krytyki lub równie radykalnej pochwały. Normalna debata, która w społeczeństwie – z tradycji katolickim – powinna się toczyć na temat poglądów Kościoła tak jak na temat poglądów wszystkich, którzy głoszą ważne rzeczy – nie istnieje. Będziemy więc przy stosownych okazjach tym się zajmowali. Bez niechęci, a nawet z życzliwością, jednak krytyczną.

Bezpośrednim powodem do mojej reakcji był niedawny list pasterski abp. Stanisława Gądeckiego dotyczący „grzechu społecznego”, jaki popełniają wszyscy, którzy sprzyjają konwencji przeciw przemocy. Otóż abp Gądecki popełnił istotny błąd w interpretacji tego, co Jan Paweł II nazwał grzechem społecznym. W istocie był to tylko – w wersji papieża – skrót myślowy czy też sugestia określenia pewnego typu grzechów, a mianowicie grzechów przeciwko zasadom i strukturom zbiorowości. Papież słusznie tu wymienia nadmierne zyski (banki) czy łudzenie ludzi obietnicami politycznymi. Sprawa nadmiernego zysku w ogóle nie interesuje polskiego Kościoła. Natomiast plecenie głupstw na temat dobrostanu, jaki zapanuje po zwycięstwie danego kandydata na prezydenta, jest także zwyczajnym grzechem. Chyba że kandydat/kandydatka jest po prostu głupi. Jest w historii Kościoła ogromna literatura na temat tego, czy głupi (klinicznie) może popełnić grzech. Konkluzje nie są jasne.
To są grzechy społeczne. Natomiast abp Gądecki sądzi, że grzechem społecznym jest grzech popełniony przez grupy społeczne głoszące poglądy uważane za niesłuszne lub mogące prowadzić do grzechu. Otóż – Jan Paweł II podkreśla to z całą mocą – grzech jest zawsze indywidualny. Nie ma ani grzechu zbiorowego, ani odpowiedzialności zbiorowej, ani spowiedzi zbiorowej, ani skruchy zbiorowej, ani odpuszczenia zbiorowego. Głoszenie poglądów, które głoszą też inni, czy wręcz członkostwo w instytucji, która wspiera poglądy, jakie Kościół uważa za niesłuszne, nie jest zatem i być nie może grzechem. Kościół, traktując pojęcie grzechu w tak rozszerzający sposób, w gruncie rzeczy deprecjonuje sam grzech.
A tych grzechów społecznych w naszym kraju co niemiara, tylko w Kościele na ten temat cicho sza. Masowe zatrudnianie pracowników na szaro czy czarno za 6 zł za godzinę jest grzechem. To, co wyczyniają niektóre banki (już nie mówię SKOK-i), jest grzechem. Kto tu grzeszy? Właściciel, menedżer, ale czy wolni od grzechu są biedni pracownicy, którzy usiłują wlepić nam oszukańczy kredyt?
Grzech to także zaniedbanie, więc jeżeli ktoś nie wykonuje swojej pracy z należną atencją, to grzeszy. Tu jednak zaczyna się sfera grzechów nieco mniejszych. Mniejszych zarówno w mniemaniu powszechnym, jak i w codziennym nauczaniu proboszczów. Grzechy przeciwko rodzinie, alkoholizm, oczywiście rozwody czy konkubinat.
Otóż nauczanie Kościoła ma kolosalną tradycję. Wprawdzie wielka filozofia katolicka przeżyła okres ostatniego wzlotu w XVII wieku, ale w tradycji owej jest dość skarbów, by z niej wciąż twórczo korzystać. W Kościele jednak brak jest intencji pogłębienia nauczania, brak między innymi dlatego, że nikt Kościoła poważnie nie krytykuje.
I co mamy zrobić, my biedni, którzy popełniliśmy grzech społeczny popierania konwencji przeciw przemocy? Czy mamy iść się wyspowiadać gromadnie? Nie, Kościół – a w każdym razie abp Gądecki – byłby pewnie zadowolony, gdybyśmy tylko zmienili zdanie. Już by nie było grzechu społecznego. Być może zatem słuszna jest teza, że nie popełniają – zdaniem Kościoła – grzechów społecznych ci, którzy siedzą cicho. Obawiam się jednak, że te czasy już się skończyły, i zachęcam wszystkich do rozważania teologicznego sensu lub bezsensu kościelnych wypowiedzi. Jeżeli ktoś słucha kazań, to ma doskonałą okazję, żeby urozmaicić sobie czas, jaki w czasie kazania zazwyczaj bardzo wolno płynie.
Masowe zatrudnianie pracowników na szaro czy czarno za 6 zł za godzinę jest grzechem. To, co wyczyniają banki, też jest grzechem