Stawką w niebezpiecznej grze, która niestety znowu toczy się w Europie, jest prawo do życia wedle własnych wyborów. Nic się nie zmieniło: mają je tylko silni. Słabsi, np. Ukraińcy, muszą żyć pod dyktando innych, liczyć na łut szczęścia lub walczyć. Stawką są też, oczywiście, imperialne plany Rosji, bezpieczeństwo krajów nadbałtyckich, wiarygodność UE i NATO itd.
A w ostatecznym rozrachunku – nie ukrywajmy – być może pokój w Europie i na świecie. To wszystko wiemy, choć jeszcze niedawno nie dalibyśmy wiary, że sprawy tak się mogą ułożyć. Bohaterami tej gry są ci, z którymi przez kilka stuleci żyliśmy we wspólnocie. Nie tylko Ukraińcy, ale też wymieniający uściski z Moskwą (za cenę spokoju?) zapomniani Białorusini.
Mińsk, podobnie jak Kijów, po upadku ZSRR nie wykorzystał szansy na budowę suwerennego państwa i silnej tożsamości. Zabrakło elit, wyobraźni, woli i pieniędzy. Sowietyzacja też zrobiła swoje. Pojawił się Łukaszenka. Aż w końcu okoliczności się zmieniły: czas darowany przez historię minął. Teraz kraj pogrąża się w gospodarczej zapaści. Pomoc ze Wschodu będzie miała swoją cenę: uścisk będzie mocniejszy. Pomoc z Zachodu zapewne nie nadejdzie. Białoruś to nie Grecja. Nie ma też potencjału, który czyniłby z niej kluczowy element strategicznej gry. Może dlatego walki toczą się pod Donieckiem, a nie pod Połockiem. No i Białoruś mimo różnych gestów wybiera spokój zamiast niezależności (a gdyby było inaczej?). Balansuje – ale co będzie, jeśli komuś taniec na linie przestanie się podobać?
Choć trudno w to uwierzyć, patrząc na tych, z którymi przez stulecia żyliśmy razem, możemy – jak nigdy – uchodzić za wybrańców losu. Tyle że los nigdy nie rozpieszczał nas długo.