O tym, że to Janusz Adamczak zostanie dyrektorem około pół tysiąca sztabowców pracujących w Kwaterze Głównej Sojuszu w Brukseli, wiadomo już od września ubiegłego roku. Wówczas na to stanowisko wybrał go Komitet Wojskowy NATO, składający się głównie z szefów sztabów państw członkowskich. Jego trzyletnia kadencja ma się rozpocząć w lipcu. To prestiżowa funkcja, po szefie Komitetu Wojskowego NATO najważniejszego organu militarnego doradzającego sekretarzowi generalnemu, jedna z ważniejszych wybieralnych w kwaterze głównej. Obecnie gen. Adamczak pełni stanowisko polskiego Przedstawiciela Wojskowego przy Komitetach Wojskowych NATO i UE w Brukseli. Zastąpi go gen. Sławomir Wojciechowski.
Po tym jednak jak gen. Adamczak obejmie swoje stanowisko, maleją szanse na inne funkcje wybieralne dla Polaków, ponieważ w Sojuszu dużą wagę przykłada się do obsadzania stanowisk według parytetów regionalnych i narodowych. Pewne stanowiska zwyczajowo przypadają przedstawicielom jednego z krajów – np. Amerykanie obsadzają wojskowe stanowisko głównodowodzącego połączonych sił zbrojnych NATO w Europie, a Brytyjczycy jego pierwszego zastępcę.
– To, że gen. Adamczak obejmie stanowisko dyrektora międzynarodowego sztabu, de facto blokuje teraz drogę na polskiego szefa Komitetu Wojskowego. Przynajmniej tak było do tej pory – mówi gen. Jarosław Stróżyk, który w latach 2010–2013 był zastępcą dyrektora zarządu wywiadu właśnie w międzynarodowym sztabie w NATO. Prawie dwa lata temu o stanowisko szefa Komitetu Wojskowego ubiegał się szef sztabu generalnego gen. Rajmund Andrzejczak. Ostatecznie w głosowaniu w październiku 2020 r. pokonał go holenderski gen. Rob Bauer i to on od roku pełni tę funkcję. Wybory na kolejną kadencję odbędą się jesienią przyszłego roku, ale w tym wypadku polski kandydat nie ma szans.
Jeszcze szybciej sojusznicy będą musieli uzgodnić, kto zostanie nowym sekretarzem generalnym Sojuszu Północnoatlantyckiego. Obecny – Jens Stoltenberg – ma skończyć urzędowanie 30 września 2023 r. Miał to zrobić już wcześniej i zostać szefem banku centralnego Norwegii, ale z powodu agresji Rosji na Ukrainę został poproszony przez sojuszników o pozostanie dłużej na stanowisku. Kto go zastąpi? Zwyczajowo powinien to być polityk jednego z 30 krajów członkowskich, który był w przeszłości premierem albo co najmniej ważnym ministrem, np. spraw zagranicznych czy obrony. Stoltenberg był wcześniej premierem Norwegii, z kolei jako poprzednik Anders Fogh Rasmussen premierem Danii. Jeszcze wcześniej sekretarzem był Jaap de Hoop Scheffer, były minister spraw zagranicznych Holandii.
Wzrost znaczenia Polski na arenie międzynarodowej z powodu wojny w Ukrainie daje większe szanse polskiemu kandydatowi. Powinien on czuć sprawy międzynarodowe i obronności oraz dobrze znać angielski. Naturalnym byłby prezydent Andrzej Duda, ale kadencja kończy mu się dopiero w 2025 r. Z kolei premier Mateusz Morawiecki szanse miałby znacznie mniejsze. – Tak naprawdę w Sojuszu jest mało znany, ponieważ na szczytach Polskę reprezentuje prezydent. Poza tym ostatnie ostre wypowiedzi m.in. o Niemcach w tym wyścigu na pewno by mu nie pomogły – mówi jeden z polskich urzędników związanych z Sojuszem.
Po stronie opozycji kandydatami mogliby być były minister obrony i spraw zagranicznych, obecnie europoseł Radosław Sikorski czy były premier Donald Tusk. Tych kandydatur obecny obóz władzy na pewno nie wystawi. Kto więc ma największe szanse, by zostać następcą Stoltenberga? Wybór sekretarza odbywa się na zasadzie konsensusu państw członkowskich. Na giełdzie nazwisk już od dłuższego czasu pojawia się holenderski premier Mark Rutte. Z kolei jeszcze przed wybuchem wojny portal Politico pisał o kandydatkach z państw bałtyckich – byłej estońskiej prezydent Kersti Kaljulaid czy byłej prezydent Litwy Dalii Grybauskaitė. Kandydatki pochodzą z państw będących na wschodniej flance i tzw. nowych członków. Biorąc pod uwagę, że dotychczas żaden z sekretarzy nie pochodził z Europy Środkowo-Wschodniej, jest to ważny argument. Trudno ocenić, jakie szanse miałby któryś z byłych brytyjskich premierów (np. Theresa May) czy nawet Boris Johnson. Z jednej strony po brexicie byłby to ważny sygnał pokazujący zaangażowanie Londynu na kontynencie, z drugiej silne wsparcie dla Ukrainy też może się w tym wypadku okazać pomocne. ©℗