Choć najnowsza odsłona konfliktu polsko-izraelskiego – tym razem o nowelizację kodeksu postępowania administracyjnego – narzuca skojarzenia ze sporem o zmianę ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, obie sprawy dzielą też istotne różnice. Trudno nie odnieść wrażenia, że tym razem środowiska narzucające ostrą narrację wobec Polski są słabsze i bardziej rozproszone niż przed dwoma laty.

Pierwsze skrzypce gra jak zwykle Ja’ir Lapid. Wówczas lider jednej z partii opozycyjnych, dzisiaj – minister spraw zagranicznych. To on opisał nowelizację kodeksu postępowania administracyjnego jako „hańbę, która narusza prawa ocalonych z Holokaustu, ich potomków oraz członków społeczności żydowskiej, która żyła w Polsce setki lat” i ostrzegł, że „to niemoralne prawo poważnie zagrozi relacjom między oboma krajami”. W izraelskich mediach procedowane przepisy są wprost opisywane jako ustawa o pożydowskim majątku, abstrahując od kontekstu, w którym sprawa dotyczy wszelkich roszczeń reprywatyzacyjnych, także zgłaszanych przez etnicznych Polaków. W 2018 r. to Lapid nadawał ton izraelskim jastrzębiom, posuwając się nawet do kłamstwa, że jego babcię zabili Polacy.
W obu przypadkach chodziło o to samo. Polityk radykalną retoryką chce zyskać punkty dla swojej partii. Wprawdzie wybory w Izraelu dopiero co się odbyły, ale nie da się wykluczyć, że koalicja wkrótce się rozpadnie, a mieszkańcy znów będą musieli iść do urn. Sojusz ośmiu partii od rosyjskojęzycznych nacjonalistów z Naszego Domu Izrael przez lewicową Partię Pracy po Zjednoczoną Listę Arabską połączyło tylko dążenie do odsunięcia od władzy Binjamina Netanjahu i jego Likudu. Tyle że ten cel został osiągnięty, gdy udało się o włos wygrać w parlamencie głosowanie nad wotum zaufania dla rządu Naftalego Bennetta. Izraelska prasa już dziś donosi o radykalnych podziałach wewnątrz koalicji. Sytuacja przypomina zakład Pascala. Nie wiadomo, czy wkrótce nie odbędą się kolejne wybory, więc na wszelki wypadek warto założyć, że tak, i prowadzić permanentną kampanię.
Ponieważ Lapid, bijąc w Polskę, w tyle głowy ma stale rywalizację z Likudem, rząd w Warszawie zyskał nieoczekiwanego sojusznika. Oto Ja’ir Netanjahu, pierworodny syn Binjamina i jego zbrojne ramię w mediach społecznościowych, napisał: „Mieszkańcy Polski, wiedzcie, że obecny rząd Izraela jest nielegalny i nie reprezentuje mieszkańców Izraela!” i dla pewności dodał: „To Niemcy są odpowiedzialne za Holokaust! Nie Polska!”. Słowa Ja’ira Netanjahu nie tyle mają bronić Warszawy, ile uderzać w Lapida. Izraelscy politycy w tym sensie są niczym wyjęci z wiersza Władimira Majakowskiego. Mówią Lenin, a w domyśle – partia. Mówią Polska, a w domyśle – lokalny konkurent polityczny. Najlepiej by było, gdyby Likud bronił nas z głębokiego przekonania i szczerej przyjaźni, ale takie motywacje są raczej rzadkie w polityce. Zresztą i bez tego sytuacja rodzi dla Warszawy określone korzyści. Bo za Ja’irem Netanjahu poszła też prolikudowska prasa.
Bliski starej ekipie rządowej tabloid „Jisra’el ha-Jom” publikuje opinie o tym, dlaczego konflikt z Polską jest niepotrzebny i powinien zostać wygaszony. Chętnie czytany dziennik opublikował wywiady z wiceministrem spraw zagranicznych Pawłem Jabłońskim i znanym z walki z reprywatyzacyjnymi patologiami Janem Śpiewakiem, którego przedstawił jako „działacza polsko-żydowskiego”. „Polska to sojusznik. Proszę, niech tak pozostanie” – napisał w tej samej gazecie publicysta Amnon Lord. „Ja’ir Lapid popełnia błąd, powtarzając dosadne i cnotliwe resentymenty, zamiast zauważyć, że Polacy zaprosili go do dialogu w sprawie ich ustaw o Holokauście. Mimo zbezczeszczenia żydowskich nagrobków w Polsce, można śmiało powiedzieć, że Żydzi tam mieszkający są dziś bezpieczniejsi niż Żydzi mieszkający we Francji czy w niektórych częściach Stanów Zjednoczonych” – czytamy. Lord uważa, że ataki Lapida na Polskę są elementem walki z dziedzictwem Netanjahu.
Lapid nie może też liczyć na pełne poparcie opiniotwórczej prasy lewicowej. Liberalny „Ha-Arec” piórem B. Micha’ela pisze wprawdzie, że „trudno się dziwić, iż minister spraw zagranicznych zareagował ze wściekłością” na polską ustawę i słowa Mateusza Morawieckiego o tym, że dopóki będzie premierem, „Polska na pewno nie będzie płaciła za niemieckie zbrodnie (…) ani złotówki, ani euro, ani dolara”. Ale zarazem krytykuje rząd za hipokryzję: „Izrael od 71 lat funkcjonuje pod własnym «polskim prawem». Nazywa się ono ustawą o własności nieobecnych i pozwala państwu na legalne zagrabianie majątku ofiar wojen. Nasze przepisy są w dodatku bardziej wyszukane niż prymitywne prawo polskie. Bo w naszym kraju nawet osoby obecne mogą zostać uznane za nieobecne dla potrzeb kradzieży ich własności” – pisze Micha’el, nawiązując do traktowania Palestyńczyków i sporów o wysiedlanie arabskich rodzin z jerozolimskiego osiedla Asz-Szajch Dżarah, które niedawno doprowadziło do krótkiej wojny.
Przedwczoraj rozmawiałem z szefem jednego z najważniejszych mediów rosyjskojęzycznej części Izraela. Zdecydowanie antyputinowski publicysta opowiadał, że próbował zaprosić kilku polityków i ekspertów na wywiad na temat nowelizacji kodeksu postępowania administracyjnego. Wszyscy odmówili, bo mieli się obawiać, by ich słowa, zapewne krytyczne wobec Warszawy, nie zostały podchwycone przez inne media rosyjskojęzyczne, ale już sprzyjające Kremlowi, do ataków na Polskę, postrzeganą jako trudnego, ale jednak sojusznika, zwłaszcza w kwestiach związanych z bezpieczeństwem. Na poparcie czy choćby zrozumienie ze strony elit w sprawie zmian w kodeksie liczyć nie możemy. „Polska może sobie usprawiedliwiać tę ustawę, jak tylko chce, ale te nieudolne próby zrzucenia kolejnej niesprawiedliwości na miliony zabite na jej ziemiach w Holokauście są oburzające” – napisał w redakcyjnym, niepodpisanym komentarzu „The Jerusalem Post”. Ale wiele grup ma wystarczające powody, by nie angażować się w ten spór zbyt aktywnie. A to już otwiera pewne możliwości przed naszą dyplomacją. ©℗