Dekada wojny z terroryzmem, zabicie Osamy bin Ladena, a wreszcie arabska wiosna miały świadczyć o tym, że na Bliskim Wschodzie zachodzi cywilizacyjna zmiana, w wyniku której ludzie będą chcieli wieść spokojne życie i bogacić się, a nie walczyć z Zachodem. Abu Bakr al-Baghdadi pokazał, że jest inaczej.
Przywódca uczynił ze swojej organizacji nową twarz globalnego dżihadu, zastępując w tej roli Al-Kaidę, przy czym jest to twarz znacznie bardziej radykalna. Na tyle radykalna, że w lutym Al-Kaida postanowiła odciąć się od Państwa Islamskiego, uznając za swoje jedyne przedstawicielstwo w Syrii Front an-Nusra. Znany również jako jedna z najskrajniejszych organizacji syryjskiej zbrojnej opozycji.
Konflikt ma swe korzenie jeszcze w czasach, gdy Państwo Islamskie, znane wówczas jako Al-Kaida w Iraku, było dowodzone przez Abu Musaba az-Zarkawiego. Różnił się on z bin Ladenem co do rozumienia ummy – jedności świata islamu – uważając, że jej utrzymanie może wymagać zabijania współwyznawców. Nigdy też nie złożył Saudyjczykowi bai, czyli ślubów wierności. Al-Baghdadi kontynuuje myśl poprzednika, czego wyrazem jest niszczenie szyickich kaplic i grobów w Mosulu.
Jednocześnie Państwo Islamskie odwołuje się do potężnej symboliki doskonale rozumianej w świecie arabskim. Miejscem nagrania wideo kalifa jest legendarny meczet należący do dynastii Ajjubidów, którzy pokonali krzyżowców. Ich flaga jest czarna niczym sztandar Abbasydów, którzy utworzyli największy kalifat w historii. I wreszcie przyjął imię twórcy Kaaby, Ibrahima, czyli Abrahama.
– Podważa to prawomocność każdego muzułmańskiego władcy, a w szczególności królewskiej rodziny Saudów – uważa Bruce Riedel z Brookings Institution. Przemówienie kalifa zrobiło wrażenie w stolicach krajów arabskich. I nie mogło się tam spodobać. Istnienie kalifatu Al-Baghdadiego jest bardzo niekorzystne dla wszystkich sąsiadów Iraku, czyli Iranu, Turcji, Syrii, Jordanii, Arabii Saudyjskej i Kuwejtu, a także dla Stanów Zjednoczonych, Izraela i Egiptu. Każde z tych państw ma wystarczająco dużo powodów, by – jeśli samemu nie uczestniczyć w interwencji zbrojnej – to przynajmniej się jej nie sprzeciwiać.
Nie mówiąc już o tym, że przejęcie kontroli nad irackim sektorem naftowym (Irak jest piątym co do wielkości eksporterem ropy) przez radykalnych dżihadystów nie będzie czynnikiem stabilizującym ceny surowca. Ale jest znacznie więcej powodów, dla których może się okazać, że nawet jeśli projekt pod nazwą Państwo Islamskie powstanie, to długo nie przetrwa. Wśród uczestników antyrządowej rebelii w północnym Iraku jest wiele organizacji, które ze względów taktycznych sprzymierzyły się z Państwem Islamskim, ale nie podzielają jego celów. Dawnym zwolennikom Saddama Husajna zależy na odsunięciu od władzy obecnego, ich zdaniem zbyt proszyickiego rządu, ale na pewno nie chodzi o to, by w jego miejsce powstało radykalne państwo wyznaniowe.
Z kolei Islamska Armia w Iraku łączy hasła religijne z irackim nacjonalizmem, co też nie jest po drodze z celami Al-Baghdadiego. Jest zatem bardzo prawdopodobne, że poszczególne grupy w pewnym momencie zaczną walczyć między sobą. Wreszcie, mimo że część irackiej ludności, szczególnie w zachodniej, pustynnej prowincji Anbar, sympatyzuje z radykalnym islamem, nie można zapominać, że przez 35 lat rządów partii Baas Irak był państwem mocno zsekularyzowanym i pomysł wprowadzania szariatu spotka się z dużym oporem społecznym.