Wypadki w fabrykach odzieży w Bangladeszu są normą - setki ludzi giną w pożarach lub w wyniku zawalenia się budynków. Katastrofa z 24 kwietnia była jednak jak do tej pory najtragiczniejsza w skutkach. Zginęło ponad 1100 osób, a miliony osób na całym świecie śledziło na ekranach telewizorów akcję ratunkową i zobaczyło, w jakich warunkach pracują ludzie wytwarzający ubrania znanych firm odzieżowych.
W Azji produkuje bowiem niemal każda duża firma: od H&M-u i właściciela Zary Inditexu, PVH (posiadającego takie marki jak Calvin Klein i Tommy Hilfiger), Nike czy Tchibo, do polskich firm odzieżowych takich jak LPP (Reserved, Cropp, House, Mohito, Promostars, Sinsay) czy Redan (Top Secret, Troll, Drywash).
Popularne marki, dążąc do zmniejszenia kosztów, już od wielu lat przenoszą swoją produkcję właśnie do państw rozwijających się. Aż trzy czwarte światowej odzieży, przeznaczonej na eksport, szyte jest w krajach azjatyckich, głównie w Chinach, Bangladeszu, Tajlandii i na Filipinach.
Dlaczego produkcja w Azji się opłaca? Koszt pracy: zaledwie 22 centy
Europejskie czy amerykańskie fabryki nie miały szans, by zatrzymać kapitał w swoich krajach, ponieważ azjatyccy konkurenci koszty produkcji zredukowali naprawdę do minimum.
Serwis internetowy CNN po tragedii w Dhace porównał, ile kosztuje wyprodukowanie koszuli w USA i w Bangladeszu. W Stanach Zjednoczonych uszycie koszuli kosztuje 13,22 dol., czyli około 43 zł. Większość z tej sumy - 7,47 dol. (około 24 zł) - stanowią koszty pracy. Wyprodukowanie takiej samej koszuli w Bangladeszu będzie kosztować już tylko 3,72 dol., a więc zaledwie 12 zł, przy czym koszty pracy to zaledwie 22 centy, czyli około 65 groszy.
Za tanie ubrania, które kupujemy potem w naszych sklepach, płacą więc tak naprawdę pracownicy zatrudnieni w azjatyckich fabrykach. Jest ich nawet 100 milionów - jak piszą autorki podręcznika dla projektantów i marek odzieżowych "W kierunku odpowiedzialnej mody" - a ponad 30 milionów pracuje w niebezpiecznych warunkach za głodowe niemal stawki, które zazwyczaj nie wystarczają im na zaspokojenie nawet podstawowych potrzeb.
18-godzinny czas pracy
ONZ za poziom wyznaczający granicę ubóstwa uznał 2 dolary wynagrodzenia dziennie. W krajach takich jak Indie, Wietnam czy Pakistan pracownicy fabryk często nie zarabiają nawet tyle. W Chinach, Indonezji czy Tajlandii płace są trochę wyższe, jednak także koszty życia w tych krajach są większe.
W Bangladeszu jeszcze kilka lat temu płaca minimalna wynosiła 1662 taka (15,20 euro) i tym samym plasowała się poniżej poziomu absolutnego ubóstwa, za jaki uznaje się 1 dolara dziennie. Kiedy wzrosły ceny żywności i koszt samego wyżywienia dla jednej osoby wyniósł 1400 – 1575 taka (13,20 – 14,90 euro), masowe protesty pracowników przemysłu odzieżowego skłoniły rząd Bangladeszu do podniesienia miesięcznej płacy minimalnej do 3000 taka (28,30 euro, czyli niecały euro dziennie). Nadal jednak nie jest to suma wystarczająca na życie (living wage) - według pracowników z Bangladeszu dopiero 5000 taka (47,32 euro) miesięcznie pokryłoby ich faktyczne koszty utrzymania.
Pomimo niskich wynagrodzeń, czas pracy jest tam o wiele dłuższy niż przewidziane przez Międzynarodową Organizację Pracy 48 godzin tygodniowo. W azjatyckiej fabryce dzień pracy trwa od 10 do 12 godzin, a w sezonie, kiedy pracy jest więcej, nawet 16 - 18 godzin. W efekcie nadgodziny jednego pracownika wynoszą często nawet 150 godzin miesięcznie. Ponadto 7-dniowy tydzień pracy, zwłaszcza w Chinach, nie jest rzadkością. Średnio pracownicy mają w miesiącu zaledwie 2 dni wolnego.
Pracownicy nie mają też żadnej możliwości, by chronić się przed nadmiernie długim czasem pracy. Związki zawodowe są kontrolowane przez władze, a jakiekolwiek próby uzyskania niezależności przez działaczy są brutalnie tępione. Aminul Islam, związkowiec, który w 2010 roku walczył o podniesienie płac dla robotników w Bagladeszu, został zamordowany.
Zatrudnieni na umowy krótkoterminowe lub pracujący nielegalnie pracownicy są także pozbawieni ubezpieczenia zdrowotnego, nie dostają odszkodowań ani wypłat za czas choroby.
Producenci ubrań oszczędzają na wszystkim, także na warunkach pracy robotników. Nie mają miedzy innymi zapewnionej odzieży ochronnej, a pracują często z toksycznymi substancjami. Pomieszczenia, w których pracują robotnicy, są nadmiernie zatłoczone i nie spełniają podstawowych standardów bezpieczeństwa. Dla przykładu, w fabrykach zamyka się zazwyczaj wyjścia awaryjne, żeby utrudnić pracownikom wymykanie się na nieformalne przerwy. Ci, którzy przeżyli ostatnią tragedię w Bangladeszu, opowiadali właśnie o zamkniętych wyjściach przeciwpożarowych, które mogły uratować życie setkom kobiet pracujących w zawalonym budynku.
Kobiet, bo to właśnie one są zazwyczaj zatrudniane w fabrykach - stanowią one od 80 do 90 proc. pracowników światowego przemysłu odzieżowego. W poszukiwaniu pracy migrują ze wsi do miast już w bardzo młodym wieku - zazwyczaj mają od 16 do 25 lat, choć wyjeżdżają też czternastolatki. Często kończy się to dla nich tragicznie, bowiem długi czas pracy w fabrykach sprawia, że muszą pracować także w nocy, kiedy dochodzi do wielu przypadków napaści fizycznej i seksualnej.
Zdarza się również, że w fabrykach nielegalnie zatrudniane są dzieci. W 2007 roku wyszło na jaw, że w manufakturze produkującej w Indiach odzież dla jednej ze znanych brytyjskich marek pracują dzieci w wieku od 10 do 13 lat.
Coraz więcej, coraz taniej i coraz gorzej
Władze przymykają oko na nieprawidłowości w fabrykach i nagminne łamanie praw pracowniczych, ponieważ dochody z przemysłu odzieżowego stanowią często większość państwowych dochodów.
Dla Bangladeszu, drugiego po Chinach producenta odzieży na świecie, ta warta 19 mld dol. gałąź biznesu jest kluczowa - generuje 80 proc. eksportu i w fabrykach pracuje blisko 4 mln ludzi. Dlatego skorumpowani urzędnicy, często kontrolowani przez polityków, za odpowiednie pieniądze fałszują zaświadczenia i pieczątki na dokumentach potwierdzających bezpieczeństwo budynków.
Co więcej, azjatyckie fabryki wciąż konkurują o cenne kontrakty z firmami odzieżowymi, stale obniżają więc ceny i skracają czas dostaw. A to wpływa nie tylko na warunki pracy azjatyckich robotników, ale także na jakość wytwarzanych przez nich ubrań. Są one robione z coraz gorszych materiałów, które nie wytrzymują nawet jednorazowego użycia. "Robiliśmy zdjęcia promocyjne. Podczas sesji model miał na sobie krótkie spodenki, nie dżinsowe, z jakiegoś innego materiału. Założenie było takie: model ma podskoczyć, żeby zdjęcie było bardziej dynamiczne. Kiedy to zrobił, spodenki pękły, i to nie na szwie, ale na środku materiału" - opowiedział nam były pracownik wietnamskiej firmy odzieżowej, która ma kilkanaście sklepów z własnymi ubraniami na terenie Polski, ale towar przywozi z Chin i Wietnamu. Sytuacja była tym bardziej kompromitująca, że materiały, z których robi się ubrania wykorzystywane podczas promocji, są o wiele lepszej jakości niż te, z których szyje się odzież sprzedawaną klientom.
Skutki kupowania ubrań kiepskiej jakości mogą być jeszcze poważniejsze, nikt bowiem tak naprawdę nie kontroluje, z czego azjatyccy producenci wytwarzają kupowane potem przez nas ubrania. W 2012 roku opinią publiczną wstrząsnęły doniesienia Greenpeace, że ubrania ze znanej sieciówki Zara mogą wywoływać raka i zaburzenia hormonalne. W materiałach, z których szyto spodnie, t-shirty i sukienki hiszpańskiego giganta, wykryto niebezpieczne dla człowieka etoksylaty nonylfenolu, ftalaty i barwniki rakotwórcze.
Jak możemy chronić się przed kiepskiej jakości ubraniami?
Jednym ze sposobów uniknięcia kiepskich jakościowo ubrań jest kupowanie odzieży "made in Poland", czyli uszytej w regionalnych szwalniach. Pomimo że lokalny rynek krawiecki - po krachu w latach 90. - jest jeszcze słabo rozwinięty, a ubrania powstające w polskich manufakturach nie mają szans konkurować cenami z produktami z Chin, to coraz więcej Polaków kupuje tylko taką odzież.
Jest ona bowiem zdecydowanie lepsza jakościowo niż tania produkcja azjatycka, mamy też pewność, że większość pieniędzy wydajemy na materiał i wykonanie, a nie na 200 - 300-procentową marżę wielkich producentów, którzy w dużej części wydają ją na reklamę, mającą przekonać nas do kupienia taniej azjatyckiej tandety.