Liberyjska działaczka praw człowieka Leymah Gbowee, jedna z zeszłorocznych laureatek Pokojowej Nagrody Nobla, oskarża drugą, prezydent Ellen Johnson-Sirleaf, o korupcję i nepotyzm i demonstracyjnie ustąpiła ze stanowiska przewodniczącej Komisji Pokoju i Pojednania.

"Ludzie w Liberii są bardzo rozczarowani" - powiedziała niedawno w Paryżu Leymah Gbowee, która walką z watażkami w latach wojny domowej zasłużyła sobie w zeszłym roku na Pokojową Nagrodę Nobla. "Naszym przywódcom brakuje zasad moralnych. Żałuję, że nie zaczęłam mówić o tym wcześniej" - dodała.

Zeszłoroczną Pokojową Nagrodę Nobla Leymah Gbowee podzieliła z jemeńską dziennikarką Tawakkul Karman, a także z rodaczką z Liberii, prezydent Johnson-Sirleaf, pierwszą w Afryce kobietą wybraną na stanowisko szefa państwa (w 2005 r.). Panią prezydent uhonorowano za walkę o prawa kobiet w Afryce i przyczynienie się do przerwania liberyjskiej wojny domowej, w wyniku której w latach 1989-2003 zginęło ćwierć miliona ludzi.

Leymah Gbowee wspierała Johnson-Sirleaf, a w 2011 r. pomogła jej wygrać ponownie prezydencką elekcję. Do wygranej przyczyniła się też Pokojowa Nagroda. Wkrótce jednak na kryształowym wizerunku pani Johnson-Sirleaf zaczęły się pojawiać brzydkie rysy. Komisja Pokoju i Pojednania, powołana do rozliczenia zbrodni z czasów wojny domowej, ustaliła, że na początku wojny Johnson-Sirleaf, podobnie jak wielu innych przedstawicieli liberyjskiej diaspory z USA, wspierała finansowo głównego watażkę Charlesa Taylora.

Druga prezydencka kadencja pani Johnson-Sirleaf upływa zaś przy nieustannym akompaniamencie oskarżeń o korupcję i nepotyzm. Po wygranych wyborach prezydent wzięła do rządu swoich trzech synów. Fumba został szefem służb bezpieczeństwa, Robert wszedł do zarządu państwowego koncernu naftowego, a Charles został wiceprezesem banku centralnego. W sierpniu, gdy, łamiąc prawo, Charles nie złożył przed komisją antykorupcyjną oświadczenia majątkowego, matka zawiesiła go w obowiązkach wiceszefa banku. Obejmie je ponownie, gdy tylko ujawni publicznie swoje dochody.

Kiedy obejmowała w 2006 r. urząd prezydenta kraju, Johnson-Sirleaf solennie obiecywała, że jej najważniejszym celem będzie walka z korupcją. "Podczas pierwszej kadencji próbowała budować drogi. Ale jaki pożytek z dróg mają ludzie niemający co do garnka włożyć. Ludzie są głodni i tak bardzo źli, że gotowi są nawet spalić to, co pani prezydent dla nich pobudowała - mówi Leymah Gbowee. - W tym kraju wciąż albo jesteś bogaczem, albo nędzarzem, nie ma nic pośrodku. Nic się nie zmieniło".

Johnson-Sirleaf wywodzi się z potomków czarnoskórych niewolników z USA, którzy, uzyskawszy wolność dzięki pomocy ruchu abolicjonistów, wrócili w połowie XIX wieku do Afryki i osiedlili się w wykupionej Liberii. W Afryce dawni niewolnicy, przezywani tu "Kongijczykami", błyskawicznie przekształcili się w kastę rządzącą, dyskryminującą miejscowe ludy. Konflikt między obiema grupami społecznymi stał się przyczyną wojskowego zamachu stanu w 1980 r. (dopiero wtedy tubylcy przejęli władzę od "osadników") i wybuchu wojny domowej w 1989 r.

"Johnson-Sirleaf jest jak wszyscy inni +Kongijczycy+. Dba tylko o swoich i swoimi się otacza, swoimi obsadza wszystkie najważniejsze stanowiska, o innych nie dba" - powiedziała Leymah Gbowee, ostentacyjnie składając stanowisko przewodniczącej Komisji Pokoju i Pojednania.

Dziewięć lat po zakończeniu wojny domowej Liberia wciąż pozostaje jednym z najuboższych i zacofanych państw świata, a podstawą jej gospodarki są plantacje kauczuku i złoża minerałów, eksploatowanych przez zagraniczne koncerny górnicze, korumpujące miejscowych urzędników.

W opublikowanym we wrześniu raporcie organizacja Global Fitness ostrzegała, że przekupując urzędników, zagraniczni przedsiębiorcy kupili jedną czwartą liberyjskich lasów (Liberia jest najbardziej zalesionym krajem w Afryce Zachodniej; lasy zajmują połowę obszaru kraju), by wyciąć je na drewno i sprzedać. W czerwcu zaś organizacja International Crises Group straszyła, że panosząca się korupcja, kumoterstwo i arogancja urzędników w połączeniu z nędzą i bezrobociem mogą "zniweczyć wszystkie demokratyczne zdobycze".

Okrzyknięta wielką nadzieją dla całej Afryki i wychwalana na Zachodzie Johnson-Sirleaf, która obchodzi pod koniec października 74. urodziny, okazała się wielkim rozczarowaniem dla swoich rodaków. Pogrążyła się w ich oczach jeszcze bardziej, gdy podczas niedawnej podróży na sesję ONZ do Nowego Jorku przyznała w żartach, że do jej wygranej w 2005 r. przyczyniły się przekupki z Monrowii, które w dzień wyborów pozabierały swoim mężom i synom dowody tożsamości i uniemożliwiły im głosowanie na bohatera wszystkich Liberyjczyków, sławnego piłkarza George'a Weah.

W pierwszej turze wyborów w 2005 r. Weah pokonał Johnson-Sirleaf, ale nie zdobył wymaganej ponad połowy głosów, by ogłosić się zwycięzcą. W drugiej rundzie pani Johnson-Sirleaf pokonała piłkarza 56:46. Już wtedy Weah i jego Kongres na rzecz Demokratycznej Zmiany skarżyli się na oszustwa rywalki. Ale świat, zachwycony widokiem pierwszej kobiety na fotelu prezydenckim w Afryce, nie chciał słuchać narzekań byłego sportowca.