Odwiedziłem ostatnio Turkmenistan. Wcześniej zwiedziłem już wszystkie byłe republiki Związku Sowieckiego, ta była ostatnia. Turkmenistan to interesujący kraj.
Pół roku starania się o wizę, obowiązkowy, wskazany z góry hotel, obowiązkowy wskazany transport, obowiązkowy wskazany przewodnik, nieopuszczający cię na krok, za którego w dodatku musisz płacić. O kosztach tych ekstrawagancji wspominać nie będę, bo te felietony czyta moja żona. Nie wiem, czy to nie jakaś tajemnica państwowa, ale w Aszchabadzie jest trzech takich przewodników – zatem chyba nie może tam przebywać więcej, niż 9 turystów naraz, bo przewodnicy ich nie ogarną.
Przy wjeździe i wyjeździe sprawdzali nam paszporty z 10 razy różni ważni i mniej ważni pogranicznicy, przy wjeździe sprezentowali nam też 20-godzinne zwiedzanie w zasadzie pustego lotniska. Tyle musieliśmy czekać, aż nas wpuszczą do tego raju.
Totalne odcięcie od świata. Komórki nie działają, internet szczątkowo, bo wiele stron jest zablokowanych. Miasto wygląda na jakąś marną replikę Disneylandu – mnóstwo nie wiadomo czemu służących monumentalnych budowli. W zasadzie nie ma małych sklepów i usług. W ścisłym centrum, gdzie mieszkaliśmy, w promieniu 3 kilometrów od naszego hotelu naliczyłem trzy sklepy – największy około 20 metrów kwadratowych, dwa pozostałe po jakieś 6 – 7 metrów kwadratowych. Miasto makieta. Nawet bazar wygląda jak przedsiębiorstwo państwowe, ze wszystkim, co się z tym wiąże, łącznie z jednakowymi strojami obsługi raczej drugiej świeżości. Byłem na wielu bazarach w Azji Centralnej, ale to przypominało bardziej przedsiębiorstwo pogrzebowe, a nie pełne gwaru, ruchu i energii miejsce, gdzie wszystko można kupić i sprzedać.
Ludzie nie chcą rozmawiać z nielicznymi turystami (poza nami nie spotkaliśmy żadnych). Wszędzie, wszędzie, wszędzie portrety prezydenta. Nawet na butelce koniaku. Co ciekawe, na wszystkich portretach jest on w cywilnym ubraniu, z radykalnym użyciem PhotoShopa, z wyjątkiem portretu na koniaku. Uznał, że tam wystąpi w mundurze, i w dodatku naczepiał sobie różnych gwiazdek, sznurków, medali i innych ozdób o charakterze choinkowym.
Wiktor Jerofiejew (Wiktor, nie Wienniczka, z którym ten pisarz jest często mylony) wymyślił sposób mierzenia totalitaryzmu liczbą orwelli. Maksymalna skala to 100. W związku z tym, że byłem we wszystkich byłych republikach Związku Sowieckiego, postanowiłem pokusić się o własny subiektywny ranking w oparciu o tę metodologię. Oto on. Turkmenistan – 90 orwelli. Uzbekistan – 80 orwelli. Tadżykistan – 75 orwelli. Kazachstan – 70 orwelli. Azerbejdżan – 65 orwelli. Białoruś – 60 orwelli. Rosja – 60 orwelli. Armenia – 55 orwelli. Ukraina – 40 orwelli. Mołdawia – 40 orwelli. Kirgizja – 40 orwelli. Łotwa – 35 orwelli. Litwa – 30 orweli. Estonia – 25 orwelli. Gruzja – 25 orwelli.
Tak moim zdaniem wygląda skala totalitaryzmu 20 lat po rozpadzie Związku Sowieckiego. Jedno jest w tym pozytywne – człowiek z radością wraca do Polski i trochę mniej utyskuje na naszą rzeczywistość, choć z pewnością gdyby dorzucić do rankingu Rzeczpospolitą, na pewno poniżej Estonii i Gruzji byśmy nie byli.